Artykuł w wersji audio
Co powiecie na crowdfunding (internetowa zbiórka pieniędzy), w ramach którego zbierzemy i kupimy 500 czujników na rejon Warszawy? – taki pomysł na konkretną walkę ze smogiem w stolicy rzucił kilka dni temu Artur Kurasiński, autor popularnego bloga o technologiach i nowych mediach. Idea szybko rozchodzi się po sieci, wpis udostępniło już blisko 2 tys. osób, dołączają kolejne, choć mowa o społecznej zbiórce ponad pół miliona złotych. Warszawiacy, dla których problem trującego smogu jest stosunkowo nowy, pokazują tym samym, że działania władz miasta w tej kwestii są zbyt opieszałe.
Ale i w innych miastach Polski, gdzie smog zdążył urosnąć już do społecznego problemu numer jeden, można wyczuć daleko idącą zmianę. „Koniec debat i dyskusji. Nadszedł czas na konkretne działanie” – powtarzają aktywiści. Może to być oddolna akcja instalowania setek czujników, a nawet naszpikowanych elektroniką sztucznych drzew.
Mech porasta betonową konstrukcję, deszczówka płynie rurkami, słońce dociera panelem. I jeszcze da się odpocząć, bo w eleganckie, sztuczne drzewo z prawdziwego mchu wkomponowano wygodne ławki dla spacerowiczów. To CityTree – hybryda zielonego mebla miejskiego z ekologicznym ekranem mogącym pożerać smog. W rzeczywistości skomplikowana aparatura, plątanina rurek i czujników. Jedno urządzenie, jak twierdzą jego konstruktorzy, zastępuje 275 naturalnych drzew. A kosztuje 25 tys. euro.
– Sporo, ale policzmy, ile przestrzeni miejskiej zaoszczędzimy i jak wiele odzyskamy powietrza – przekonuje Małgorzata Olesiewicz z Green City Solutions, pomysłodawców CityTree. Pomysł w Europie uznamy za rewolucyjny, ale co powiedzieć o chińskim Nanjingu, gdzie ruszają prace nad oddychającym „mega drzewem” z mchu, roślin i drzew w formie zielonego wieżowca. Pomysł nazwano roboczo „Vertical Forest”.
Berlińska pracownia, która zaprojektowała drzewa z mchu, chwilę sławy przeżyła 28 listopada ub.r., kiedy ich projekt zwyciężył w drugiej edycji Smogathonu – organizowanego w Krakowie otwartego konkursu dla społeczności zaangażowanej w tworzenie nowych technologii. Zasady były jasne: stworzyć technologiczne rozwiązanie „antysmog” i przekonać do pomysłu zespół mentorów. Wabik: 100 tys. zł nagrody na realizację wizji.
Smogathon przyciągnął zainteresowanie zasobnych sponsorów (m.in. PKO BP, Alior Bank, Electrolux, Codewise) oraz mieszkańców Krakowa. Zespoły z całego świata rywalizowały w niedawno otwartych futurystycznych wnętrzach Krakowskiego Parku Technologicznego na Ruczaju. – Udało się. Teraz przed nami próba przekonania władz Krakowa, że nasze drzewa z mchu naprawdę pożerają smog – komentowała na gorąco zwycięska Małgorzata Olesiewicz. Jej zespół pokonał dziewięciu innych finalistów.
Smog i walka ze smogiem
Na Smogathon nieprzypadkowo wybrano Kraków. W ostatnich latach miasto doczekało się dwóch, pozornie sprzecznych z sobą, określeń: polskiej stolicy smogu oraz polskiej stolicy walki ze smogiem. Obie definicje to szczera prawda: trudno znaleźć podobnej wielkości polską aglomerację, którą kilka razy w roku na wiele dni spowija gęsta, tłusta, toksyczna maź, powodująca liczne schorzenia i problemy z oddychaniem. Ale ze świecą szukać też samorządu, który tak zdecydowanie ruszyłby do walki z kopcącymi węglem paleniskami w starych kamienicach, paleniem śmieciami w podmiejskiej zabudowie, a nawet ograniczał ruch uliczny w centrum. W lutym 2015 r. prezydent Jacek Majchrowski powołał specjalnego pełnomocnika ds. walki ze smogiem. Zadanie ma niełatwe: wygasić aż 41 tys. pieców węglowych wokół Krakowa i 23 tys. w samym mieście.
Mimo tych działań słychać głosy, że smog już odbija się rządzącym czkawką, a prowadzona krucjata jest spóźniona i mało efektywna. Według posępnego scenariusza Kraków, skuteczny dotąd w przyciąganiu inwestorów i wciąż postrzegany jako turystyczny hit, może przez smog pogrążyć się w stagnacji. W sieci furorę robią przerobione promocyjne reklamy Krakowa (m.in. „Dama z łasiczką” Leonarda da Vinci w masce przeciwgazowej), a za wyśmiewanie dotychczasowej polityki antysmogowej wzięli się też współcześni artyści. Mieszkający w Londynie rysownik Paweł Król vel Madbax opublikował popularną serię grafik z ubranym w maskę Lajkonikiem hasającym na tle dymiących kominów.
– W Krakowie społeczna świadomość na temat smogu bardzo wzrosła. Sporo pracy wykonały władze miasta. Ale to wcale nie oznacza, że smogu jest mniej. Przeciwnie, są dni jesienią czy zimą, gdy na miasto opada płaszcz sadzy, pyłu i mglistego dymu, a krajobraz przypomina ten z pełnego oparów niklu Norylska na Syberii – ocenia Ewa Lutomska z Krakowskiego Alarmu Smogowego.
I tu, prosto w społeczne oczekiwania, trafiają organizatorzy Smogathonu. W organizację krakowskiej imprezy zaangażowały się czołowe postaci startupowego środowiska, inwestujący na co dzień spore fundusze w obszarze nowych technologii. Wśród nich m.in. Piotr Wilam, niegdyś twórca sukcesów takich marek, jak wydawnictwo Pascal czy Onet.pl, obecnie inwestujący w start-upy jako Innovation Nest, czy Wojciech Burkot, przez osiem lat szefujący krakowskiemu oddziałowi Google, później szef informatyki w Allegro. Ich aktywność pokazuje, że walka ze smogiem to już nie tylko domena romantycznych aktywistów, ale twardo kalkulowane działanie.
– Tak to powinno wyglądać. Społecznicy spotykają się ze światem nauki i biznesu, aby wspólnie podpowiedzieć rządzącym, jakie narzędzia wykorzystać w walce z zatrutym powietrzem – mówi Jarosław Makowski, śląski samorządowiec.
W antysmogowym froncie widać dyplomatyczne umizgi i uniki. Po jednej stronie są władze Krakowa, które oficjalnie chwalą tak profesjonalnie zorganizowane inicjatywy jak Smogathon i zaręczają o bacznej uwadze, z jaką śledzą zwycięskie pomysły. Po drugiej – grupy naukowców i inwestorów, którzy oczekują szybkiego naoliwienia trybów urzędniczej machiny.
Przykładem niezrozumienia się stron jest dyskusja o stosowanym już przez wiele sąsiadujących z Krakowem gmin systemie Airly. Ten opracowany przez młodych specjalistów krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej projekt wygrał pierwszą edycję Smogathonu. Ale, choć tani i łatwy w obsłudze, na razie nie będzie stosowany w Krakowie na szeroką skalę.
Jak działa Airly? – Budujemy sieć czujników, których instalacja jest radykalnie tańsza od uruchamianych dotąd stacji pomiaru. Koszt jednej takiej stacji to około 700 tys. zł, a jedno małe urządzenie Airly to wydatek rzędu 1000 zł. Co ciekawe, wyniki pomiarów najważniejszych parametrów są podobne. Im gęstsza sieć naszych sensorów, tym rezultaty pomiarów dokładniejsze – mówi Wojciech Burkot, tu w roli inwestora.
Airly montuje czujniki
Wzorem dla budowania społeczności wokół idei Airly były wydarzenia w japońskiej Fukuszimie. Tam w marcu 2011 r. w wyniku trzęsienia ziemi doszło do groźnej awarii elektrowni atomowej. Już kilkanaście dni po wypadku na zdewastowane ulice Fukuszimy wyszli wolontariusze projektu, organizowanego m.in. przez Joi Ito, szefa MIT Media Lab, ze skonstruowanymi specjalnie na tę okazję licznikami Geigera-Müllera. Mierzyli poziom napromieniowania w konkretnych miejscach i za pomocą aplikacji w smartfonach przesyłali dane do centrum dowodzenia.
Projekt Safecast, zrealizowany zgodnie z ideą tzw. citizen science (samoedukujących się i dzielących wiedzą społeczności), zyskał sporą popularność i przyczynił się do szybszej rewitalizacji napromieniowanych terenów. I tutaj społeczna aktywność nie ograniczyła się do protestów pod rządowymi gmachami czy organizowanych w sieci wirtualnych pikiet.
Airly na razie na własny koszt zamontowało w Krakowie i okolicach sto czujników i zajęło się popularyzacją idei wśród mieszkańców. Na internetowej stronie Map.airly.eu skrupulatnie zaznacza wskazania sensorów. Co na to władze? Pojawiły się zarzuty, że Airly to komercyjny projekt i jego twórcy chcą zarobić na walce ze smogiem. – Nie mamy pewności, czy te czujniki na pewno dobrze działają. I nie chcemy sytuacji, kiedy do już istniejących stacji dopinane będą kolejne mierniki, do nich kolejne i w efekcie w mieście czy każdej gminie będziemy mieć kilkaset różnie mierzących urządzeń – chłodzi entuzjazm Witold Śmiałek, pełnomocnik Krakowa ds. walki ze smogiem. Jego zdaniem potrzebne są profesjonalne testy i badania, a na to – jak podejrzewa – finansujący Airly nie chcą na razie wydawać pieniędzy.
– Oczywiście, że to projekt komercyjny, ale do potencjalnego zwrotu z inwestycji daleka droga, bo wpływy ze sprzedaży Airly przeznacza na powiększenie sieci. Firma ma zarabiać tak samo jak zarabiać chce firma instalująca drogie stacje pomiaru. W dobie wciąż niepełnych pomiarów smogu w Krakowie warto dyskutować każdy pomysł – odpiera zarzuty Burkot.
A bez pieniędzy rzeczywiście wiele zrobić się nie da. Pomysły typu sztuczne drzewa kosztują krocie. I choć pierwsze CityTree ma stanąć na próbę w centrum Krakowa do końca 2017 r., według opublikowanych przez Bloomberg danych w samym tylko Hongkongu na powierzchni ledwie 80 km kw. potrzeba aż 2500 CityTree za kwotę 62 mln euro. W cztery razy większym Krakowie byłby to więc okrągły miliard złotych.