Artykuł w wersji audio
Kiedy odwiedza się polskie przychodnie i szpitale, trudno uwierzyć, że branża medyczna jest dziś najbardziej innowacyjną dziedziną technologii. Do Europejskiego Biura Patentowego trafia co rok kilkanaście tysięcy aplikacji dotyczących praktycznych rozwiązań medycznych – zwykle o ponad tysiąc więcej niż w znajdującej się na drugim miejscu komunikacji cyfrowej. A za większością z nich stoją młodzi ludzie, którzy leczenie chorób widzą w zupełnie inny sposób, niż przyzwyczajeni są do tego starsi lekarze.
Ich filozofię myślenia można streścić krótko: warto monitorować swój organizm dzień po dniu i zarządzać nim we własnym domu. A więc z dala od placówki medycznej, gdzie mitręży się czas w kolejce, a niekiedy można się zarazić jakimś bakcylem przywleczonym przez innych pacjentów. Konsultacje lekarskie ich zdaniem powinny się odbywać przez Skype’a, wątpliwości wyjaśniane mogą być na czacie, każdy może też samodzielnie wykonywać podstawowe badania. Nie tylko pomiar ciśnienia lub poziomu cukru za pomocą przystawki do smartfona, co jest już praktykowane przez diabetyków od 2 lat. Inne aplikacje umożliwiają obsługiwanie przez telefon komórkowy małych urządzeń do wykonania w domu EKG (teleEKG), pomiaru pojemności płuc (My Spiroo), kontroli akcji serca płodu (KTG Pregnabit), temperatury i szmerów w płucach (StethoMe). Mimo obco brzmiących nazw są to produkty polskich firm, ponieważ rodzime start-upy – spółki tworzone dla zrealizowania jakiegoś celu – są obecnie jednymi z najbardziej odkrywczych na europejskim rynku wyrobów medycznych.
Dla tych, co kichają
Aplikacje medyczne w smartfonach przeszły w ostatnich latach długą drogę od swoistej rozrywki do zastosowań praktycznych. Całe to „udomowienie” ochrony zdrowia odbywa się z korzyścią dla pacjentów, zwłaszcza chorych przewlekle: na astmę, cukrzycę, alergie, niewydolność serca. Samodzielne sprawdzanie stanu zdrowia przy każdym z tych schorzeń uwalnia od konieczności regularnych wizyt w przychodni (zwalniając miejsce innym potrzebującym), ułatwia też wczesne wykrycie zaostrzeń choroby. – Nie chodzi o to, aby pacjenci mogli się sami diagnozować – podkreśla dr Piotr Rapiejko z Kliniki Otolaryngologii Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. – Ale dzięki aplikacjom mogą się stać naszymi partnerami, zaangażowanymi w kontrolę swoich objawów i przebieg kuracji.
Marcela Osiak od trzech lat boryka się z uczuleniem na pyłki brzozy i trawy. – Szukałam aplikacji umożliwiających alergikom monitorowanie nie tylko własnego samopoczucia, ale też stanu otoczenia – mówi. – Lekarz polecił mi prowadzenie dzienniczka dolegliwości, więc chciałam to robić nowocześnie, gdyż jestem z pokolenia, które nie wyobraża sobie życia bez smartfona.
Gdy zaczęła pracować w firmie farmaceutycznej Mylan, która miała pomysł na stworzenie elektronicznego wsparcia dla alergików, wymarzoną przez siebie aplikację stworzyła we współpracy z programistami ze spółki Mobiem. – Teraz otwieram Apsik! i wszystko mam w jednym miejscu, z możliwością przekazania lekarzowi aktualnych danych na temat stanu zdrowia.
Dr Rapiejko podkreśla, że dzięki aplikacji zyskuje się informację kompleksową: – Pacjenci otrzymują na telefon najświeższe dane o pyleniu, alertach smogowych i powiadomienia dotyczące zmiany stężenia alergenów. Mogą też mierzyć czas, po jakim zalecony lek zaczął działać. Dawniej nie wiedziałem, dlaczego chory miał nasilone objawy przy niskim stężeniu pyłku. Może zapomniał wziąć leki? Teraz wiem o nim wszystko.
Wkrótce w aplikacji mają pojawić się nowe udogodnienia: dotyczyć będą alergenów krzyżowych i anafilaksji, czyli ciężkiej ogólnoustrojowej reakcji alergicznej, która może się skończyć nawet zgonem. Już teraz użytkownicy po zalogowaniu mogą sprawdzić pylenie roślin w innych regionach Polski, aby dobrze przygotować się do podróży lub wyszukać taki kierunek, gdzie będą się czuli najbezpieczniej.
Dla tych, co się duszą
Dr Piotr Dąbrowiecki, alergolog i przewodniczący Federacji Stowarzyszeń Chorych na Astmę, Alergię i POChP, sam choruje na astmę od drugiego roku życia. To pozwala mu świetnie wczuć się w sytuację pacjentów, których leczy – zna ich codzienne problemy, bo też nieraz doświadcza duszności i musi ratować się inhalatorem. A jeśli go nie ma pod ręką? – Niektórzy astmatycy wręcz zaczynają się dusić, kiedy przypomną sobie, że w torebce lub kieszeni nie mają doraźnego leku – mówi. I właśnie dla zapominalskich jesienią na rynku pojawi się FindAir One – połączona zdalnie ze smartfonem nakładka na inhalator, dzięki której właściciel szybko się dowie, że wychodząc z domu, nie zabrał go ze sobą. Telefon przypomni mu o tym po przejściu ok. 100 m, kiedy jeszcze łatwo będzie po niego wrócić. – Pracujemy nad tym rozwiązaniem od dwóch lat – mówi Tomasz Mikosz, który z bratem Jackiem oraz Michałem Czyżem opracowali ten wynalazek. I znów, w połączeniu z aplikacją mobilną FindAir (już dostępną w sklepach internetowych), osoby chore na astmę mają wgląd w wiele parametrów swojego stanu zdrowia.
Aplikacja analizuje wszystkie okoliczności (m.in. czynniki pogodowe i alergeny w otoczeniu), w jakich konieczne jest zażycie leku rozszerzającego oskrzela. Na podstawie tych danych przewiduje kolejne ataki astmy, dając wskazówki, co jest ich prawdopodobną przyczyną oraz jak ich unikać w przyszłości. Jej twórcy z Krakowa zdobyli za swój pomysł kilka znaczących wyróżnień, m.in. główną nagrodę programu Digital Imagination Challenge dla rozwiązań technologicznych odpowiadających na największe społeczne wyzwania, a także znaleźli się w gronie autorów 10 zwycięskich projektów spośród 513 prac zgłoszonych z całego świata do konkursu Startupbootcamp Digital Health.
Jacek Mikosz, inżynier wzornictwa przemysłowego, był zdziwiony, gdy odkrył, że tradycyjne inhalatory, którymi posługują się jego znajomi, są pozbawione wielu funkcji przydatnych z punktu widzenia codziennej samokontroli astmy. – W dzisiejszych czasach to nietrudne, by dzięki odpowiednim czujnikom monitorować zużycie leku znajdującego się w takim pojemniku i analizować warunki jego podania za pomocą specjalnych algorytmów – dodaje jego wspólnik Michał Czyż, absolwent Krakowskiego Uniwersytetu Ekonomicznego. FindAir ma już ponad 4 tys. użytkowników, którym pozwala zapisywać w smartfonie dane na temat przyjmowania leków doraźnych, stosowanych przy zaostrzeniach astmy, i tworzy spersonalizowany obraz przebiegu tej choroby. – Można go zdalnie przesłać do lekarza, by uzyskać poradę na przykład w sprawie zmiany dawkowania leków – mówi Tomasz Mikosz, zwracając uwagę na prostotę obsługi całego systemu. – Mamy bardzo dobre statystyki zaangażowania pacjentów, ponieważ korzystanie z aplikacji i jej wszystkich funkcji jest dziecinnie łatwe. To był nasz główny cel: stworzyć narzędzie proste w obsłudze, które nikogo nie odstraszy.
Co lekarze zyskują dzięki takiej aplikacji? Możliwość przeanalizowania stanu zdrowia pacjenta przed wizytą, gdyż wystarczy rzut oka na przesłane dane i nie trzeba o nie wypytywać. Ale nakładka FindOne sprawdza się na razie jedynie na inhalatorach z aerozolem, z których korzysta ok. 40 proc. chorych. Dr Piotr Dąbrowiecki ma nadzieję, że w przyszłości będzie bardziej uniwersalna i możliwa do zastosowania na inhalatorach proszkowych lub kapsułkowych. – I ważne byłoby jej uzupełnienie testem kontroli astmy – doradza. – Bo to pożyteczne narzędzie przy zmianie leczenia.
Tomasz Mikosz wie, że potencjał wynalazku jest ogromny, i to nie tylko w skali Polski, gdzie z astmą boryka się 4 mln pacjentów. Na świecie według zgrubnych szacunków WHO jest ich aż 235 mln. – Chcielibyśmy wejść z naszym produktem na rynki zagraniczne, przynajmniej w Europie. Ale nie jest to takie proste, bo każdy kraj ma inną specyfikę.
Najpierw trzeba więc dobrze sprawdzić funkcjonalność systemu (aplikacji i nakładki) na krajowym rynku, a potem – kto wie, może świat też się do niego przekona. Twórcy FindAir zapewniają, że ich rozwiązanie nie ma na razie konkurencji. – Chcemy, żeby to urządzenie zwiększyło komfort życia pacjentów.
Gdyby udało im się z tą deklaracją podbić Amerykę, Chiny lub Indie z milionami chorych, komercyjny sukces byłby ogromny.
Dla tych, co milczą i którym trudno się poruszać
Paweł Soluch, założyciel firmy Neuro Device, także nie ma kompleksów wobec światowej medycyny. Jego spółka wyprodukowała już kilka urządzeń, które kupiły szpitale w USA, Niemczech, Francji, Czechach, Chinach i Indiach. Chłopak z Hrubieszowa, z wykształcenia neuropsycholog i spec od neuroobrazowania mózgu, po kilku latach pracy w warszawskiej klinice neurochirurgicznej uznał, że lepiej sprawdzi się w technologicznym biznesie, i utworzył spółkę zmieniającą oblicze rehabilitacji neurologicznej. – Wybijamy się na świecie naszą ułańską fantazją, czyli myśleniem nieszablonowym, kreatywnością i otwartością – wylicza jej zalety.
Eksperci, z którymi współpracuje w Oxfordzie lub Harvard University, wypowiadają się o jego pomysłach z uznaniem. – Podczas prezentacji już po 2–3 zdaniach okazuje się, że jesteśmy na tym samym poziomie – opowiada Soluch, który potrafi ściągnąć z zagranicy fundusze na budowę i badania kliniczne wyprodukowanych przez Neuro Device stymulatorów ośrodkowego układu nerwowego. Najtrudniej przekonać zagranicznych klientów, by chcieli taki produkt ze środkowej Europy kupić. – Nie chcę gubić polskości, ale nasze start-upy medyczne dopiero od niedawna próbują się rozreklamowywać na świecie, a metka Made in Poland jeszcze mało kogo uwodzi. Więc staramy się być oryginalni, wyprzedzać konkurencję.
Ostatni pomysł Neuro Device to pomoc przy rehabilitacji osób z afazją, które po udarach nie potrafią czytać, mówić ani pisać. Tylko żmudnymi ćwiczeniami można im te umiejętności przywrócić. – Stworzyliśmy urządzenie do neurostymulacji, które ten proces bardzo przyspiesza – zachwala Paweł Soluch, powołując się na poparcie ekspertów z uznanych ośrodków naukowych. Jego działanie polega na tym, że uszkodzony rejon mózgu pobudza się prądem elektrycznym, co stymuluje szlaki, którymi wędrują impulsy.
Aby taka rehabilitacja była skuteczna, reakcje mózgu muszą być połączone z konkretną funkcją, więc urządzenie powinno zostać indywidualnie zaprogramowane przez terapeutę. Poza tym pacjent musi ćwiczyć, a nie z elektrodami na głowie leżeć i patrzeć w sufit. Ważne, że może to robić w domu, co przy kolejkach do poradni rehabilitacyjnych jest niemałym ułatwieniem i oszczędnością czasu. Neuro Device jest tegorocznym zwycięzcą III polskiej edycji Chivas The Venture i zaprezentował swój wynalazek w światowym finale tego konkursu dla innowacyjnych technologii.
Bartosz Jędrzejewski, fizjoterapeuta, który na co dzień zajmuje się rehabilitacją pacjentów po udarach mózgu, również zauważył niszę w ich usprawnianiu. – Nawet najzamożniejsi pacjenci nie mogą sobie pozwolić na rehabilitację przez kilkanaście godzin dziennie pod okiem fizjoterapeuty wydającego polecenia – twierdzi. – Więc wymyśliłem zegarek, który przypomina choremu, by ćwiczył niesprawną rękę.
Większość ofiar udarów ma szansę zmniejszyć skutki niedowładów i wrócić do normalnego życia, gdyby rehabilitowali się dłużej i częściej – chodzi nie tylko o pobudzenie mięśni, ale też o wykorzystanie plastyczności mózgu, by słabsza po urazie lewa lub prawa strona ciała nie była dyskryminowana. Zdaniem Jędrzejewskiego nogi usprawnić łatwiej, bo pacjent czuje imperatyw, by przejść do toalety lub podejść do okna. – A niewładną rękę biernie opuszcza lub nienaturalnie dociska do tułowia, oszczędza ją, więc wzorce ruchowe zanikają.
Zegarek sygnalizuje potrzebę wykonania ruchu. Co pewien czas ściśle zaprogramowane urządzenie różnymi bodźcami (czuciowymi, słuchowymi, wzrokowymi) wymusza reakcje pacjenta, by ćwiczył niesprawną rękę. W zegarku zainstalowano czujniki służące do diagnostyki czasu reakcji, zakresu ruchu, przyspieszenia, siły mięśniowej, prędkości kątowych – wielu parametrów, które dają fizjoterapeucie wiedzę o postępach rehabilitacji. Zegarek sprzężony jest z aplikacją Neurowatch, za pomocą której dane przesyłane są do opiekuna lub użytkownik może się kontaktować ze społecznością innych chorych (tego rodzaju współzawodnictwo i wymiana doświadczeń bardzo korzystnie stymulują powrót do zdrowia). Dzięki aplikacji można również ostrzec pacjenta: jesteś zagrożony spastycznością mięśni – skontaktuj się z lekarzem.
– Na stronie internetowej www.neurowatch.pl przyjmujemy zapisy chętnych do uczestnictwa w badaniach naszego urządzenia – mówi pomysłodawca. Rezultaty są bardzo zachęcające: pacjenci 10 lat po udarze, którzy „zapomnieli” o lewej lub prawej ręce, po 30 dniach noszenia zegarka zmuszającego ich do poruszania kończyną, otwierają nią drzwi i podnoszą szklankę do ust. – Moim marzeniem jest, aby zakładać urządzenie chorym już w drugiej dobie po udarze – mówi Jędrzejewski. – Nie damy wtedy mózgowi szansy, by zapomniał o niewładnej ręce.
Każda choroba przewlekła wymaga od pacjenta wieloletniego poświęcenia. Dzięki nowym technologiom można ten trud zminimalizować.