Twórcy i pierwsi wizjonerzy internetu obiecywali, że nowe medium doprowadzi do powstania elektronicznej agory – otwartej dla wszystkich przestrzeni nieskrępowanej politycznej debaty. Amerykański socjolog Ithiel de Sola Pool zapowiadał w 1983 r. w głośnej książce „Technologies of Freedom” (Technologie wolności), że komputery połączone w sieć wywołają rewolucję o podobnych skutkach, jak pięćset lat wcześniej wynalazek druku z ruchomą czcionką. Niespełna cztery dekady później tygodnik „The New Yorker” zastanawia się, czy twórca i prezes Facebooka Mark Zuckerberg zdoła uporządkować swój serwis, zanim ten doprowadzi do zniszczenia demokracji.
To, że internet nie spełnił pokładanych w nim nadziei, nie oznacza, że to on jest odpowiedzialny za wszystkie współczesne problemy, zwłaszcza za kryzys demokracji praktycznie na całym świecie. To prawda, że internet, a dokładniej niektóre serwisy, jak Facebook i YouTube, stały się głównymi platformami komunikacyjnymi. Jak podają Polskie Badania Internetu, w sierpniu z sieci korzystało 27 mln mieszkańców Polski, spędzali w internecie przeciętnie dwie godziny dziennie. Blisko 21 mln spośród nich to użytkownicy Facebooka, ponad 19 mln YouTube. Tak w liczbach wygląda świat „masowej zindywidualizowanej komunikacji”, w którym każdy odbiorca może być także nadawcą treści.
Nie wszyscy jednak z tej możliwości korzystają. Dr Paweł Matuszewski z Instytutu Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego przeanalizował zachowania polskich użytkowników Facebooka podczas kampanii wyborczej do parlamentu w 2015 r. Zostawili oni ponad 3,5 mln „lajków” – to podstawowa forma zaangażowania polegająca na kliknięciu w znaczek „lubię to”, gdy jakaś treść wzbudzi szczególne zainteresowanie i emocje.