Kryzys ma również dobre strony, przekonują nieliczni w dzisiejszych czasach optymiści. Zmalało np. zanieczyszczenie powietrza, przyczyniające się do ponad 4 mln przedwczesnych śmierci rocznie. W Delhi stężenie tlenków azotu i mikrocząstek PM 2,5 spadło o 70 proc. Chińczycy policzyli, że dzięki mniejszej emisji zanieczyszczeń (wskutek epidemicznego zamrożenia gospodarki) umrze przedwcześnie mniej nawet o 77 tys. osób, co z nawiązką zrekompensuje zgony wywołane przez COVID-19.
Z tych samych powodów zmaleją emisje gazów cieplarnianych: wedle wstępnych szacunków w 2020 r. dostanie się ich do atmosfery o ok. 5 proc. mniej niż w 2019 r. Na pandemii zyska także klimat. W tym jednak miejscu optymizm zderzyć się musi nieuchronnie z realizmem. Owszem, 5 proc. to największy roczny spadek emisji gazów cieplarnianych w historii. Niestety, ciągle zbyt mały, by osiągnąć cel wskazany przez naukowców, jeśli chcemy zatrzymać wzrost temperatury atmosfery na względnie bezpiecznym poziomie 1,5 st. C powyżej wartości dla epoki przedprzemysłowej. Do tego potrzebne są w ciągu najbliższej dekady redukcje emisji o 7,6 proc. rocznie.
Jeźdźcy apokalipsy
To stwierdzenie uruchamia wehikuł czasu i przenosi do styczniowego, jubileuszowego 50. Światowego Forum Gospodarczego w Davos. Uwagę mediów przyciągała wtedy oczywiście Greta Thunberg, grzmiąca na dorosłych liderów globalnej polityki i gospodarki, że ukradli młodym przyszłość i prowadzą świat do katastrofy. Drugą ulubioną przez media postacią był Donald Trump odpowiadający nastoletniej szwedzkiej aktywistce i innym prorokom zagłady, że zna receptę na przyszłość i polega ona na kontynuacji rozwoju w oparciu o sprawdzony model wzrostu wykorzystujący tanią energię pochodzącą z węgla, gazu i ropy naftowej. A sekretarz skarbu USA Steven Mnuchin radził Thunberg, by pouczyła się ekonomii, zanim zacznie zbawiać świat.