Chińczycy, którzy wyjechali za granicę na studia lub do pracy i po paru latach nieobecności wracają do rodzinnych miast, nierzadko nie potrafią odnaleźć swojego rodzinnego domu. Nie dlatego, że zapomnieli adresu, tylko dlatego, że diametralnie zmienił się układ ulic – takie jest tempo zmian w Chinach. Nieco podobnie jest w Singapurze. Do zaskoczeń prowadzi nawet kilkumiesięczna nieobecność. I nie chodzi tylko o nowy terminal lotniska Changi, gdzie przyszłość architektury realizuje się w czasie teraźniejszym.
Czytaj także: Jak wyjść z globalnego lockdownu? Naukowcy z Londynu podpowiadają
Zapomniani przez władze
Za wszystkimi tymi zmianami – oraz bezszelestnym funkcjonowaniem infrastruktury – stoi dwustutysięczna armia robotników z Indii, Bangladeszu, Birmy i innych ubogich państw regionu. Wprawdzie zatrudniani są legalnie, nie pozbawia się ich wszystkich praw, jak to bywa w państwach Zatoki Arabskiej, ale też pracują i odpoczywają w warunkach nieporównanie gorszych niż najbardziej nawet ubodzy obywatele państwa-miasta.
Ich pensja – 500 czy 700 singapurskich dolarów – to zaledwie połowa minimalnej, regulowanej przez państwo pensji osób sprzątających budynki biurowe. Młodzi mężczyźni pracują w warunkach nieznośnej wilgotności powietrza, śpią w dzielnicach przemysłowych w blaszanych, nierzadko pozbawionych klimatyzacji budynkach, po kilkunastu, dwudziestu w jednym niewielkim pomieszczeniu.