Śledząc dyskusje, jakie towarzyszyły początkowej fazie epidemii, wydaje się, że opinia publiczna w Polsce miała dwa najważniejsze oczekiwania: jak najszybciej wprowadzić obowiązek maskowania twarzy i jak najczęściej wszystkich testować. Po 10 dniach od spełnienia pierwszego życzenia widać, że większość te maski już by wyrzuciła – ludzie noszą je na brodzie, pod nosem, bo przecież utrudniają oddychanie i są niewygodne. Dzień, dwa każdy wytrzyma. Ale ponad tydzień?
Wszystko dobrze wygląda w teorii. Z praktyką jest zawsze problem, bo większość z nas, nawet nie kwestionując prawd naukowych, woli, by nakazy obowiązywały innych, a sami nie musimy wtedy niczego wymagać od siebie. Poza tym rzeczy prostsze, a nie mniej skuteczne – jak utrzymywanie dwumetrowego dystansu do innych ludzi oraz nieplucie i niekichanie na sąsiadów lub w otwartą dłoń – wydają się takie prozaiczne wobec bawełnianej zapory na ustach.
Na ekspertów, którzy przestrzegali przed niepraktycznym obowiązkiem powszechnego noszenia masek na świeżym powietrzu, zdając sobie sprawę z tego, że i tak wielu będzie robiło to niedbale, wylano hektolitry hejtu. Podobna krytyka spotyka diagnostów laboratoryjnych i wirusologów, którzy tonują zapędy do powszechnego testowania wszystkich bez wyjątku, choć nie ma to głębszego uzasadnienia. A prowadzić może do poważnych perturbacji – najgorszą bowiem rzeczą, jaka może się każdemu przydarzyć, to otrzymanie błędnego wyniku testu. A takich przypadków, w miarę zwiększonej częstotliwości testowania, mamy właśnie coraz więcej.