Zamknięci w domach buszowaliśmy z konieczności w wirtualnym świecie, tęskniąc za tym prawdziwym i nasłuchując, co się w nim dzieje. Wiele osób zaskoczyło, że także przyroda jakby stęskniła się za nami i tłumnie ruszyła odwiedzać nas w opustoszałych miastach. Internet zalały zdjęcia i filmiki obrazujące tę inwazję. Ze wzruszeniem oglądaliśmy „delfina z Canal Grande” w Wenecji i ryby powracające do tego miasta, pelikany w Londynie, dziki, jelenie czy kapibary maszerujące po ulicach wielu miast, ale też lwy z parku narodowego w RPA wylegujące się na biegnącej przez park szosie, bizony z Yosemite (USA) na ścieżkach turystycznych i wilki pokazujące się w miejscach, gdzie dawno ich nie widziano.
Z radością patrzyliśmy, że nie tylko przyroda ożywiona odetchnęła z ulgą („natura wcisnęła przycisk RESET”, jak pisali internauci i komentatorzy). Furorę zrobiła panorama Himalajów widoczna z odległego o 200 km miasta Dźalandhar w indyjskim Pendżabie, gdzie od dawna widok gór przesłaniał smog. Zapewne część tych zdjęć i filmów jest zmontowana lub niewiarygodna („delfin z Wenecji” był podobno sfotografowany u wybrzeży Sardynii, ryby w kanałach żyły zawsze, tylko nie dało się ich dostrzec z powodu zamulenia wody przez motorówki i gondole), inne nie są specjalnie zaskakujące – dziki, lisy czy małpy w wielu miastach to nic nadzwyczajnego.
Kryzys kryzysów
Natura przenosi się tam już od dawna, a „nisza” miejska to pojęcie dobrze znane w ekologii. Badanie (a nawet wspieranie) tych synantropijnych, czyli skłonnych do życia w naszym sąsiedztwie, gatunków, stało się uznaną dziedziną dociekań naukowców. Ważne jest jednak co innego: wydaje się, jakby ludzie tylko na to czekali, ewidentnie tęskniąc za kontaktem z dziką przyrodą nie tylko na jej gruncie, ale też „u siebie”.