Zarządzanie pandemią to trudne zadanie. Decyzje trzeba podejmować, trzymając rękę na pulsie i na czas. Zalecenia, zwłaszcza początkowo, powinny być nawet trochę „na wyrost”, komunikaty muszą być spójne, a retoryka – ostrożna i oparta na dowodach naukowych. Nie da się ukryć, że w Polsce wielu tych punktów zabrakło. Ten sam minister, który publicznie naśmiewał się z osób noszących maseczki, potem wielokrotnie narzekał, że Polacy do obowiązku zasłaniania nosa i ust się nie stosują, więc zaczął ich straszyć karami finansowymi. Premier objeżdżał kraj, przekonując, że latem koronawirus jest znacznie słabszy, choć wystarczyło spojrzeć na sytuację epidemiczną w Ameryce Południowej. Dodajmy prezydenta, który w dobie apeli, by szczepić się na grypę, stwierdził, że on nie zamierza, bo uważa, „że nie”, a noszenie maseczek w chwili gwałtownego wzrostu zakażeń w kraju skwitował słowami: „Nie każdy może nosić maseczkę, nie każdy lubi”. Takich niechlubnych przykładów można podać wiele więcej.
Czytaj też: Wirus kontratakuje. PiS jest w pułapce na własne życzenie
Koronawirus w Polsce: zagrożenie zbagatelizowane
I tak oto pandemia, która w początkowej fazie skłoniła Polaków do stosowania się do zaleceń, przerodziła się w niemal nieistniejące, bagatelizowane zjawisko. Gdybyśmy słuchali specjalistów zamiast niekompetentnych polityków, dziś nie mielibyśmy nagłego wzrostu zachorowań.