W marcu ubiegłego roku pisałem o powstającym w Londynie ośrodku, w którym miałyby być prowadzone badania mające na celu intencjonalne zakażanie uczestników wirusem SARS-CoV-2 i dalszą ich obserwację. Na pierwszy rzut oka brzmi to przerażająco, ale tego typu badania prowadzono już wcześniej z udziałem innych patogenów, np. wirusów grypy, wirusa dengi, rinowirusami, zarodźcem malarii, lamblią, bakteriami z rodzaju Campylobacter czy pałeczką okrężnicy. Ryzyko jest dość oczywiste: zdrowi ludzie mogą poważnie zachorować, a jeżeli badania dotyczą choroby zakaźnej – rozprzestrzenić patogen. Gdy w latach 70. prowadzono tego typu eksperymenty z przecinkowcem cholery, jeden z ich uczestników wymagał dożylnego podania łącznie... 26 l elektrolitów.
Krytyczne pytania, niełatwe odpowiedzi
Zaletą tego typu badań jest to, że pozwalają na udzielenie odpowiedzi na pytania, na które nie sposób odpowiedzieć w oparciu o obserwacje pacjentów lub badania kliniczne, a tylko częściowo na podstawie wyników testów przeprowadzonych na zwierzętach. Ponadto na ogół wystarczy, by brało w nich udział kilkudziesięciu uczestników, a nie tysiące. A zatem: po co eksperymentalnie zakażać ludzi SARS-CoV-2?
Umożliwi to chociażby weryfikację skuteczności szczepionek przeciw w covid-19, ustalenie, jak często u szczepionych może dochodzić do zakażeń bezobjawowych oraz czy takie osoby mogą dalej transmitować wirusa. Z punktu widzenia kontroli pandemii wyjaśnienie tych kwestii jest bardzo istotne.
Czytaj też: