Minister zdrowia Adam Niedzielski już kilkanaście dni temu zapowiedział, że kiedy w codziennych raportach infekcji pojawi się liczba 1 tys., rząd powróci do dyskusji o podziale kraju na strefy uwarunkowane poziomem wyszczepialności. Dziś złagodził ton i w Radiu Plus stwierdził, że mimo przekroczenia statystycznej granicy, czyli 1 tys. zakażeń dziennie, to „nie jest moment, aby myśleć o restrykcjach, a tym bardziej o lockdownie”.
Nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, że choć infekcje wariantem delta SARS-CoV-2 mogą przytrafić się również osobom w pełni zaszczepionym, to największe ryzyko ciężkiego przechorowania covid oraz rozsiewania zarazków ponoszą ludzie, którzy do tej pory odmawiali przyjęcia szczepionek. Te różnice już zaznaczają się w krajowych statystykach, ale będą jeszcze lepiej widoczne za jakiś czas, kiedy tzw. czwarta fala pandemii rozkręci się na dobre.
Jesienna pora grypy, przeziębień i… covid
Kilka czynników decyduje o tym, że musimy być przygotowani na cotygodniowe wzrosty nowych zakażeń. Koronawirus SARS-CoV-2 jest zarazkiem w pewnym stopniu – choć nie tak jak grypa! – sezonowym, przenoszonym drogą kropelkową. Dużo lepiej niż latem czuje się w warunkach, które w Polsce panują od jesieni do wiosny. Chodzi nie tylko o zmienną pogodę, przy której po prostu łatwiej się przeziębić, bo trudniej dopasować ubiór do temperatury na świeżym powietrzu, ale też o nasze przyzwyczajenia.
Więcej czasu niż latem będziemy spędzać w zamkniętych pomieszczeniach, ciaśniej skupieni ze sobą. Katarem i pokasływaniem hojnie zaczniemy obdarzać sąsiadów, którzy w tym sezonie pewnie rzadziej będą nosili maseczki (tym bardziej że mało kto egzekwuje ich noszenie). Dzieci, które nie potrafią utrzymać dystansu, przywloką ze szkół zakażenia i podzielą się nimi z domownikami.
Konsekwencje takich zachowań już widać w statystykach infekcji zgłaszanych w podstawowej opiece zdrowotnej. Oczywiście nie każde przeziębienie to covid, ale w Polsce od dawna kuleje masowy dostęp do testowania – kiedyś (i wciąż) grypy, a obecnie również zakażeń SARS-CoV-2. Wszyscy eksperci zgodnym chórem powtarzają, że rejestrowane przypadki zachorowań to w rzeczywistości czubek góry lodowej, gdyż sporo zakażeń nie jest po prostu odnotowanych.
Ponieważ rośnie też liczba pacjentów hospitalizowanych w stanie ciężkim, wymagających podłączenia do respiratora (dzisiaj jest to 174 osób, w ubiegłym tygodniu było ich 138, choć rok temu o identycznej porze – ok. 100), może to świadczyć, że skala obecnej fali pandemii jest mimo wszystko niedoszacowana. Ponieważ biorąc pod uwagę ogół populacji, częściej chorują osoby młodsze, ich infekcje przeważnie są mniej nasilone, wobec czego nie testują się ani nawet nie zgłaszają do lekarzy rodzinnych. Z drugiej strony odsetek pozytywnych wyników testów w skali całej Polski jest dziś mniejszy niż 2 proc., ale widać różnice w najgorzej wyszczepionych województwach wschodnich: w podlaskim dodatnich jest 3,2 proc. wyników testów, a w lubelskim nawet 4,4 proc.
Restrykcje krajowe czy punktowe?
Nie należy się spodziewać, by powrót do jakiejś formy lockdownu nastąpił już na początku października, jeśli zachorowań będzie przybywać w dotychczasowym tempie. Tysiąc nowych zakażeń dziennie, jak słusznie zauważa minister zdrowia, to jeszcze nie katastrofa.
Rzecznik rządu Piotr Müller przyznał jednak w ubiegłym tygodniu, że „trwa dyskusja, w jaki sposób zmodyfikować obecne zasady sanitarne”, ale pod uwagę brany będzie nie tylko wskaźnik nowych zakażeń, lecz również ich przebieg. „Najbardziej istotne jest więc to, w jaki sposób osoby, które są chore, przechodzą zachorowanie, czy wymagają hospitalizacji, jaka jest możliwość objęcia wszystkich osób, które tego potrzebują, niezbędną opieką medyczną. To są przesłanki, które będą stały za tym, aby ewentualnie zaostrzać ograniczenia czy wprowadzać jakieś nowe zasady epidemiczne” – wyjaśnił rzecznik rządu.
Niewątpliwie przed premierem i ministrem zdrowia decyzja, czy ewentualne obostrzenia wprowadzać tylko w regionach z najmniejszym odsetkiem zaszczepionych (przy okazji karząc tych mieszkańców, którzy są zaszczepieni i nie powinni „obrywać” za wszystkich), czy też objąć nimi ponownie cały kraj, ale – wzorem np. Francji – z czytelnym podziałem na restrykcje dla proepidemików i przywileje dla ozdrowieńców oraz uodpornionych.
„Przełożenie infekcji na hospitalizacje jest na razie mniejsze i mamy przeświadczenie, że osoby zaszczepione nie powinny ponosić kosztów nieodpowiedzialności osób niezaszczepionych” – wskazał Adam Niedzielski we wspomnianym wywiadzie.
Zdążyć przed szczytem czwartej fali
Rozpędzająca się czwarta fala zakażeń przebiega równolegle z rozpoczęciem akcji podawania uzupełniających dawek szczepień pracownikom ochrony zdrowia i osobom powyżej 50. roku życia, którym minęło pół roku od zakończenia dwudawkowego cyklu szczepienia. Już wcześniej, bo od początku września, Ministerstwo Zdrowia wprowadziło możliwość doszczepiania trzecią dawką tych, którzy mają problem z naturalną odpornością (są to najczęściej osoby po przeszczepach, chorzy na nowotwory, leczeni immunosupresją tłumiącą mechanizmy odpornościowe).
Co prawda Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wciąż stoi na stanowisku, aby zamiast doszczepiać populację, która została już uodporniona w podstawowym cyklu, przeznaczyć wolne dawki wyłącznie dla niezaszczepionych lub skierować je do biedniejszych państw. Ale w Polsce program masowych szczepień już dawno złapał zadyszkę i wobec braku chętnych decyzja o szerokim zagospodarowaniu trzecich dawek dla większości dorosłych wydaje się słuszna.
Może nie u wszystkich jest już bezwzględnie konieczna, niemniej na pewno lepiej, że zezwolono na to przed szczytem czwartej fali, zamiast przymykać oko na utylizację niewykorzystanych dawek. A od początku roku zniszczono w Polsce ponad 454 tys. takich niewykorzystanych porcji – czy to etyczne, że wyrzucamy coś, czego inni nie mają?