W poniedziałek pogoda w Polsce była trochę jak z katastroficznego filmu. Zaczęło się na północnym zachodzie kraju: bardzo silny front płynący z północnych Niemiec, a właściwie zapowiedź frontu, pojawił się w zachodnio-pomorskim i pędził w stronę południowo-wschodnim. Szybko. Wziął się z dużej różnicy temperatur i ciśnień na stosunkowo niewielkim obszarze. To tzw. front szkwałowy, czyli linia, do której dochodzą ogromnie porywiste wiatry biorące się z prądów zstępujących w burzy. Bo w istocie z taką przesuwającą się szybko burzą mieliśmy do czynienia. W wielu miejscach słychać było w Polsce grzmoty, a nawet widać było błyskawice. W styczniu. Taki front szkwałowy często wytwarza też coś, co się nazywa wałem szkwałowym – to z kolei specyficzna chmura przypominająca kształtem klin lub taran, usytuowana horyzontalnie. Jest przytwierdzona do podstawy głównej chmury burzowej, zwykle cumulonimbusa. Niesie silne opady deszczu, gradu lub śniegu. I wał szkwałowy też mieliśmy.
Tak było w poniedziałek nad Polską. Najpierw bardzo silny wiatr, porywisty, nawet do 100 km/godz. Potem potężna, szybko przesuwająca się formacja chmur, która wywołała niemal ciemność i gwałtowne opady krupy śnieżnej, gradu, a w końcu śniegu. A potem spokój, przejaśnienie i w wielu miejscach nawet piękne słońce. Na szczęście całe to zjawisko było lokalnie krótkotrwałe, ponieważ front szkwałowy przesuwał się bardzo szybko. Szkwały to zjawiska krótkotrwałe w danym obszarze, które mogą przesuwać się dalej. Tak właśnie było.