Wśród małych lodowców, których dni są już policzone, jest i ten, który uczepił się stromych, północnych zboczy Marmolady – najwyższego szczytu malowniczych Dolomitów, pasma górskiego wchodzącego w skład Alp Wschodnich. To, że jego fragment wcześniej czy później się oderwie i poleci w dół, było tylko kwestią czasu. W dwie dekady XXI w. stracił prawie jedną trzecią objętości i jedną czwartą powierzchni. A kurcząc się, popękał na wypukłościach terenu. Rejterował jednak po cichu. To uśpiło czujność.
Może gdyby ostatnia zima w Alpach południowych nie była tak mało śnieżna, a końcówka czerwca taka upalna, nie doszłoby do tragedii – śmierci wielu osób porwanych i zmiażdżonych w niedzielę, 3 lipca wczesnym popołudniem, przez zsuwające się spod Marmolady masy lodu. Niewykluczone jednak, że wszystko było już od dawna przesądzone, bo ciepło od lat rozmiękczało słabnący lód, coraz cięższy od gromadzącej się w nim wody. Pewne jest zaś jedno: w Alpach są dziś setki podobnych miejsc.
Egzorcyzmy nie przynoszą efektu
Jeszcze dwa wieki temu potężne lodowce Alp wylewały się z dolin, zajmowały pola i łąki, zagrażały domom. Olbrzym Mer de Glace (Morze Lodu), spływający z masywu Mont Blanc, podchodził pod Chamonix. Wyglądało na to, że zamierza je połknąć. W XVII i XVIII w. do niego oraz do sąsiedniego lodowca Bossons organizowano procesje religijne, by ubłagać nieprzyjazną naturę. Około roku 1690 biskup Genewy Jean d’Arenthon d’Alex na prośbę mieszkańców dokonał egzorcyzmów i pobłogosławił „góry lodu”. Niewiele to dało. Przez następne półtora wieku spływające spod Mont Blanc i innych alpejskich szczytów jęzory lodowe ani myślały ustąpić.
Wcześniej alpejskie lodowce zachowywały się różnie. Badacze ustalili, że w ciągu ostatnich 10 tys.