Dla większości z nas covid-19 stał się zagrożeniem porównywalnym z grypą, a więc – zgodnie z dawnym, lekceważącym podejściem – wymaga minimalnych środków ostrożności (jeśli w ogóle). Stoi to w sprzeczności z tym, co opowiadają i zalecają lekarze. Ich relacje z dyżurów i opieki sprawowanej na oddziałach szpitali zakaźnych malują bowiem zupełnie inny obraz obu tych infekcji: znowu wróciły zaburzenia węchu i smaku, zapalenia płuc, niektórzy chorzy wymagają intensywnej terapii. W dodatku pojawiły się sygnały o niedoborach leków, które można podać w kuracjach przeciwko SARS-CoV-2. – U osób zaszczepionych obie infekcje nadal przechodzą łagodniej, co nie znaczy, że zawsze lekko – mówi specjalistka ds. zakażeń szpitalnych dr Agnieszka Sulikowska.
Czytaj też: Kraken. Czy nowa odmiana omikrona jest gorsza od poprzednich?
Powrót do najgorszej normy
Prof. Jacek Wysocki, kierownik Katedry Profilaktyki Zdrowotnej Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, zastanawia się, czy na osłabienie naszej czujności nie ma wpływu to, że zainteresowanie konsekwencjami covidem straciły media. – Grypa zawsze była groźna dla osób niezaszczepionych, uszkadzała ludziom starszym i mniej odpornym płuca i serce, ale opinia publiczna nie była codziennie o tym informowana – mówi. – Największe wrażenie robiły kolejki karetek pod szpitalami. Gdy ich nie ma, wszystko wróciło do jak najgorszej normy.
Nie najlepiej to jednak świadczy o nas samych, że aby zrozumieć, jak groźne mogą być konsekwencje grypy lub covid (jeśli je bagatelizujemy i wystawiamy się na wirusy bez niezbędnej profilaktyki), musimy być codziennie nimi straszeni.