Błonica, zabójczy relikt. A jeśli zakażonych jest więcej? GIS wszczął dochodzenie
Wrocław, miasto znane z kosmopolitycznej atmosfery, właśnie zapisało się na mapie współczesnej medycyny w sposób, którego nikt by sobie nie życzył. Sześcioletnie dziecko, świeżo po wakacjach w Afryce, trafiło do szpitala z diagnozą, która brzmi jak echo z XIX w.: błonica. Jej bardziej dramatyczna nazwa to dyfteryt. Inne: krup i dławiec.
Odkąd w połowie lat 50. XX w. wprowadzono powszechne szczepienia przeciwko tej chorobie – a zabijała wtedy nawet 3 tys. Polaków rocznie – z biegiem czasu przestała być problemem. Jak mówią pediatrzy i specjaliści chorób zakaźnych: błonica to schorzenie, które dzięki jednemu z największych zdobyczy nauki, a więc szczepieniom, zostało zepchnięte do lamusa. Teraz wróciło, jak odra czy krztusiec, by przypomnieć nam, że historia lubi się powtarzać, zwłaszcza gdy dajemy jej do tego pretekst.
Czytaj także: Wielki powrót krztuśca. Sami sobie na to zapracowaliśmy. Szczepmy się!
Błonica: relikt z morderczymi zapędami
Prof. Leszek Szenborn, kierownik Kliniki Pediatrii i Chorób Infekcyjnych Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego we Wrocławiu, wyznaje „Polityce”: „Tak niedawno mówiłem studentom: jedyną chorobą zakaźną, której nigdy nie widziałem w swoim 40-letnim życiu zawodowym – gdyż możemy jej zapobiegać metodą szczepień – jest błonica. No i mamy ten pierwszy przypadek, z którym się spotykam”.
Zacznijmy od podstaw, bo choć błonica brzmi jak coś, co moglibyśmy znaleźć w podręczniku historii medycyny obok dżumy i trądu, najwyraźniej nie wszyscy zdają sobie sprawę, czym jest.