Gdy śledztwo sięga DNA
Gdy śledztwo sięga DNA. Jak to działa i dlaczego zawodzi? Nie wierzcie serialom true crime
Wyobraźmy sobie, że podjeżdżamy na stację paliw, wkładamy pistolet dystrybutora do wlewu, tankujemy, płacimy i odjeżdżamy. Za chwilę tej samej pompy używa mężczyzna, który zaraz po napełnieniu baku pojedzie w ustronne miejsce, by dokonać brutalnego morderstwa. Na narzędziu zbrodni obok materiału genetycznego sprawcy i ofiary technicy kryminalistyki znajdują jeszcze jeden, niepasujący do nikogo profil DNA. Nasz. Komórki naskórka pozostawione przez nas na zimnym metalu pistoletu rozpoczęły własną niekontrolowaną podróż, którą zakończyły na miejscu zbrodni, przeniesione tam przez samego zabójcę. My zaś, nieświadomi niczego, trafiamy do grona głównych podejrzanych. Scenariusz rodem z filmu? Niekoniecznie. To realne ryzyko, które naukowcy nazywają „transferem wtórnym” (secondary transfer) i które każe dziś na nowo ocenić rolę dowodów DNA w sądzie.
Czytaj też: Ile jest warte profilowanie kryminalne
Tragiczna pomyłka
Podobna sytuacja do tej opisanej powyżej przydarzyła się w 2012 r. Lukisowi Andersonowi, młodemu mężczyźnie z Kalifornii. Jego życie rozsypało się w jednej chwili. Został aresztowany i oskarżony o zamordowanie milionera Ravesha Kumry. Dowód wydawał się nie do podważenia – profil DNA Andersona znaleziono na paznokciach ofiary. Dla prokuratury sprawa była jasna – ślad wprost wskazywał na sprawcę. Anderson protestował, twierdząc, że jest niewinny, ale jego tłumaczenia brzmiały jak desperacka próba obrony. Miał jednak żelazne alibi: w momencie popełnienia zbrodni znajdował się – z powodu upojenia alkoholowego – pod opieką medyków w szpitalu, a jego pobyt został skrupulatnie udokumentowany.