Żaden dzień się nie powtórzy/ nie ma dwóch podobnych nocy/ dwóch tych samych pocałunków/ dwóch jednakich spojrzeń w oczy” – przekonywała Wisława Szymborska. Ale gdyby było tak, jak zakłada większość astronomów i jak my zwykliśmy sądzić, że Wszechświat jest nieskończony, to pierwsze miłości zdarzałyby się nie raz, nie dwa, a niezliczoną liczbę razy. A to dlatego, przekonuje kosmolog Janna Levin z Columbia University w Nowym Jorku, że wśród nieskończonej liczby planet „musi być planeta tak bardzo podobna do Ziemi, że aż od niej nieodróżnialna, a w zasadzie nieskończenie wiele identycznych planet, a na każdej z nich znajdziemy rozmaitych mieszkańców, wśród których nieskończona liczba musi być nieskończenie podobna do nas. Inny ty. Inna ja. Gdzieś tam w kosmosie jest też zatem inny ty, z nieco odmiennym życiorysem, zestawem rodzeństwa, rodziców, potomstwa”.
„Czy to arogancja, czy logika każe mi myśleć, że coś tu jest nie w porządku?” – pyta Levin, autorka wydanego kilka lat temu, lecz wciąż nie przetłumaczonego na język polski dziennika „How the Universe Got Its Spots” (czyli „Jak Wszechświat stał się łaciaty”). Być może czas już przestać straszyć Czarnym Ludem nieskończoności dzieci zapatrzone w nocne niebo. Tak zdaje się przekonywać ta ewangelistka odradzającego się po kilkudziesięciu latach uśpienia ruchu zwolenników poglądu, że wszystko ma swój kres. Nawet Wszechświat. Przynajmniej w pewnym sensie.
Przeświadczenie, że kosmos jest jak bezkształtna bańka bez granic, nie musi być słuszne. To wynik nie do końca uzasadnionych wniosków płynących z ogólnej teorii względności Alberta Einsteina, która trafnie opisuje, jak przestrzeń zakrzywia się pod wpływem masy, ale nic nie mówi o globalnym kształcie Wszechświata.