Natura miesza nam w genach. Tak zaprojektowała proces reprodukcji, że trudno dociec, który z genów pochodzi od matki, a który od ojca, o dziadkach już nie wspominając. Dla wygody genealogów pozostawiła w naszych komórkach małe wysepki stabilizacji, które z pokolenia na pokolenie przenoszone są bez zmian – chyba że się czasem gdzieś zmutują. Po matce wszyscy dziedziczymy gromadkę genów mitochondrialnych (mtDNA) – tych samych, które przekazała jej babcia, mężczyźni zaś swą męskość, czyli gen SRY (od Sex-determining Region Y), otrzymują w spadku po ojcu wraz ze sporym kawałkiem chromosomu, który, jak powiadają genetycy, nie koniuguje, a zatem zachowuje swą niezmienną sekwencję. Jaką korzyść mają z tego genealodzy? Ogromną. W tych dwóch rodzajach DNA (mtDNA i chromosomie Y) dzięki temu, że pozostają one zasadniczo niezmienione przez tysiące lat, zapisana jest historia ludzkich rodów. Co pewien czas, powiedzmy raz na parę tysięcy lat, któraś z cząsteczek DNA ulega biologicznie obojętnej chemicznej zmianie, która przekazywana jest następnym pokoleniom. Taka mutacja jest jak gdyby początkiem nowego genetycznego rodu. Analizując wszystkie mutacje nagromadzone w naszym mtDNA bądź chromosomie Y, możemy odtworzyć nasze drzewo genealogiczne sięgające korzeniami dziesiątki tysięcy lat wstecz.
Podejmując wędrówkę w przeszłość dostrzec możemy, że liczba naszych przodków ze statystycznie zrozumiałych przyczyn będzie stopniowo maleć. Idąc do końca naszej linii rodowej odnajdziemy wreszcie Adama i Ewę, biblijną parę prarodziców ludzkości. Nie jest to jednak aż tak proste, jak mogłoby się wydawać.