Europa, kolebka nowożytnej nauki i zaawansowanych technologicznie przemysłów, pogrążyła się pod koniec XX w. w sklerozie. Setki tysięcy młodych naukowców nie tylko z Polski, ale także z Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii ruszyło za Atlantyk w poszukiwaniu lepszych laboratoriów dla rozwijania swych talentów. Nawet europejskie koncerny high-tech coraz częściej przenoszą swoje ośrodki badawczo-rozwojowe do Stanów Zjednoczonych, Chin, Indii, widząc tam lepszy grunt dla hodowli nowych idei biznesowych i technologii. Coraz mniej Europejczyków wybiera trudne przyrodnicze kierunki studiów, w efekcie legendarny uniwersytet w Cambridge zamknął wydział fizyki, a uczelnie niemieckie likwidują wydziały chemii.
Europa stała się rzeczywiście Starym Kontynentem – starym pod względem demograficznym i intelektualnym. By przeciwdziałać tym złym tendencjom, kraje Unii sformułowały w marcu 2000 r. ambitne wyzwanie, znane pod hasłem Strategii Lizbońskiej. Realizacja jej założeń, polegających m.in. na zwiększeniu nakładów na naukę do 3 proc. PKB, miała uczynić z Europy najbardziej innowacyjną i jednocześnie najatrakcyjniejszą przestrzeń do życia w perspektywie 2010 r. Na półmetku, w 2005 r., okazało się jednak, że powiększona już Unia Europejska 25 państw odstaje od Stanów Zjednoczonych pod względem innowacyjności o jakieś 50 lat (choć ma w swym składzie kraje takie jak Finlandia i Szwecja, które USA wyprzedzają).
W lutym 2005 r. José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, rzucił pomysł, by powołać nową instytucję – Europejski Instytut Technologii, który miałby być podobnym wulkanem innowacyjności i przedsiębiorczości, jakim dla Amerykanów jest Massachusetts Institute of Technology, najsłynniejsza bodaj politechnika świata. Znaczna część establishmentu naukowego państw europejskich przyjęła pomysł Barroso ze zgrozą, widząc w nim konkurencyjne zagrożenie dla swoich ośrodków – lord Patten, kanclerz Oxfordu, nie wahał się napisać, że przewodniczącemu Komisji Europejskiej marzy się biały słoń.