Kulturotwórcze skarpetki
Dr Magda Szcześniak o symbolicznej dominacji klasy średniej
Agnieszka Krzemińska: – Czym są normy widzialności, którymi się pani zajmuje w pracy badawczej i które pojawiają się w tytule pani książki?
Dr Magda Szcześniak: – Normy widzialności to właściwe danej epoce wizualne wzorce, niepisane zasady określające, kto wygląda „normalnie”, co rzuca się w oczy jako nienormalne oraz staje się niedostrzegalne. W książce „Normy widzialności” przyglądam się roli wizualności w polskiej transformacji. Jej słowem kluczem jest właśnie „normalność”, bo po 1989 r. wszyscy w Polsce marzyli, by wreszcie żyć i wyglądać normalnie.
Normalność rozumiana była oczywiście na wzór zachodni, a wcielać ją w życie miał przedstawiciel nowej warstwy społecznej – klasy średniej. Jej źródeł można się doszukiwać już w latach 70. wraz z rozbudzeniem – i częściowym zaspokojeniem – apetytów konsumpcyjnych oraz promowaniem przedstawicieli zawodów technicznych jako głównych bohaterów nowej rzeczywistości. To oni w zbiorowej wyobraźni mieli zastąpić klasę robotniczą. Jednak wraz ze zmianą systemu klasa średnia zyskała pozycję dominującą. Ta złożona z indywidualistycznie nastawionych jednostek formacja miała zagwarantować sukces wolnorynkowych reform. Równocześnie wychwalający ją transformacyjni eksperci nie byli pewni, czy ona w ogóle istnieje. Na początku lat 90. mieliśmy do czynienia raczej z projektem klasy średniej, pewną fantazją, która uwiodła dużą część społeczeństwa. Co ważne – fantazja ta miała w dużej mierze postać wizualną.
Ale aspirując do Zachodu, czerpaliśmy z wybiórczych wzorców, by zamaskować tkwiącego w nas homo sovieticusa?
Według francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu klasa średnia zawsze imituje i jest rozdarta tożsamościowo: stara się podkreślić dystans wobec klasy ludowej i aspiruje do klasy wyższej, naśladując jej praktyki. Tymczasem w Polsce lat 90. rodząca się dopiero klasa średnia nie miała kogo naśladować. Postkomunistyczne elity były skompromitowane, a wartości wiązane z inteligencją zdawały się nie przystawać do nowych, kapitalistycznych czasów. Wobec braku elit i wzorów czerpano z obrazów zachodniego dostatku – amerykańskich filmów i seriali krążących na kasetach VHS, zachodnich fotografii reprodukowanych w nowych magazynach, zagranicznych reklam na billboardach. Zazwyczaj postrzegamy obrazy jako przejaw lub świadectwo zmian społecznych, ja zaś staram się pokazać, że w okresie transformacji obrazy pełniły o wiele ważniejsze role – wyznaczały horyzonty aspiracji, stały się wzorami do naśladowania, pokazywały, co jest normą, a co poza nią wykracza.
Powstał wówczas rodzaj polskiej wersji american dream, według którego każdy może stać się kapitalistą i trafić do klasy średniej.
I bardzo szybko ten sen okazał się mrzonką, bo jak wykazały badania przeprowadzone przez socjologów pod koniec lat 90., większość self-made kapitalistów w wersji polskiej – handlarzy ze Stadionu Dziesięciolecia, właścicieli małych firm import-export i wypożyczalni wideo – nie zrobiło wielkich karier. Model ten okazał się anachroniczny wobec kapitalizmu końca XX w. Do Polski szybko wkroczyły duże zagraniczne korporacje i to one stały się kluczowe dla rozwoju polskiej klasy średniej – ale żeby zrealizować korporacyjny model kariery, trzeba było już posiadać kompetencje i zasoby nie wszystkim dostępne, jak choćby znajomość języków obcych. W połowie lat 90. klasa średnia zaczęła się wewnętrznie różnicować, mówiło się o jej udanych i nieudanych przedstawicielach. Tych drugich, jak przekonywała ówczesna prasa, można było łatwo rozpoznać…
…po nieszczęsnych białych skarpetkach, w których – jak przekonywano w ogólnopolskich dyskusjach – Polska nie wejdzie do Europy. Czym one są?
Symbolem końca „iluzji włączającej” klasy średniej. Chodzi jednak nie o ich noszenie, ale raczej o utrzymaną w poważnym tonie krytykę zakładania białych skarpetek do wyjściowych butów. Podczas gdy na początku transformacji białe skarpetki postrzegano pozytywnie i kojarzono z zachodnim stylem życia (z grą w tenisa), w połowie lat 90. w prasie pojawiły się niezliczone artykuły piętnujące ten, pozornie niewinny, element ubioru. Nagle stał się on symbolem zacofania, obciachu, nienadążania za zachodnimi standardami. Dyskusja o białych skarpetkach jest przykładem typowego dla transformacji – i obecnego, niestety, również dziś w dyskusjach o Januszach i Grażynach – języka estetycznej pogardy, odrzucającego wszystkich tych, którzy nie spełniają wyobrażeń o „normalności”.
Poza skarpetkami na cenzurowanym znalazły się też podróbki masowo produkowane i nabywane, będące esencją wizualności, bo istnieją tylko po to, by udawać oryginał.
Na przełomie lat 80. i 90. rozróżnienie na towary oryginalne i markowe było dla większości Polaków nieczytelne i nieistotne. Z czasem dziennikarze zaczynają bezwzględnie piętnować podróbki i wyśmiewają osoby, które je noszą. Mało kto zastanawiał się, kogo w Polsce stać na markowe przedmioty. Podróbka zresztą rymuje się z projektem klasy średniej. Jej przedstawiciele zachęcani byli do obserwowania się nawzajem i oceniania. Być może w obawie, że są podróbkami zachodniej klasy średniej.
Czyli, jak w 1989 r. zauważyła Agnieszka Osiecka, dla nowej klasy średniej język – pełniący tak kluczową funkcję tożsamościową dla inteligencji – przegrał z obrazem?
Osiecka w felietonie – opublikowanym zresztą w POLITYCE – zarzucała nowej klasie porzucenie języka na rzecz zachodnich obrazów, czyli amerykańskich filmów akcji i australijskich melodramatów. Ja powiedziałabym raczej, że w latach 90., niezależnie od medium, niewiele było wypowiedzi krytycznie analizujących przemiany ustrojowe. Weźmy polskie kino, które w PRL pełniło niezwykle ważną funkcję tożsamościotwórczą, ale w czasach transformacji głównie zajęło się imitacją zachodnich formatów albo bezrefleksyjnie budowało kapitalistyczny mit, opowiadając bajkowe historie sukcesu. Nawet Krzysztof Kieślowski stworzył w „Białym” dość sztampowy obraz transformacyjnej rzeczywistości, w której awans klasowy jest tak prosty, jak przebranie się ze swetra w garnitur.
W transformacyjnych obrazach niewiele jest kobiet. Peerelowskie przodowniczki pracy spadły do rangi paprotek w tle bohatera tamtych czasów – biznesmena z klasy średniej. Dlaczego?
Kultura transformacji jest niezwykle szowinistyczna, z czego skutkami mierzymy się do dziś. W sferze wizualnej dominowały obrazy uprzedmiatawiające kobiety, pokazujące je jako obiekty seksualne, osoby bierne i niedorównujące mężczyznom inteligencją, sprytem i talentem do interesów. Transformacyjny szowinizm wydaje się po części lękową reakcją obronną mężczyzn wobec wyśrubowanych norm kapitalizmu. Na pewno wynikał też z potężnej roli na scenie politycznej Kościoła katolickiego, promującego konserwatywne wartości.
Jakie błędy okresu transformacji nadal pokutują?
Przede wszystkim transformacja ustanowiła symboliczną hegemonię klasy średniej. Przynajmniej na jakiś czas inne grupy społeczne albo wypadają ze sfery reprezentacji, albo są przedstawiane w formie negatywnych i upraszczających klisz. Roszczeniowi, agresywni robotnicy fabryczni, leniwi mieszkańcy wsi, niezaradni bezrobotni – to przez długi czas jedyne sposoby, w jakie grupy te są ukazywane w sferze publicznej. Stereotypy dają nam złudzenie rozumienia świata, tymczasem są powierzchownymi i krzywdzącymi kliszami. Inną ważną konsekwencją symbolicznej dominacji klasy średniej jest również porzucenie namysłu nad wspólnotą na rzecz fetyszyzacji indywidualizmu i własności prywatnej. Zgodnie z etosem nowej klasy promowanym w latach 90. grupa ta skupiać się miała na ciągłym polepszaniu swojego bytu i gromadzeniu dóbr, co – według założeń ideologii transformacyjnej – miało doprowadzić do wzbogacenia się całego społeczeństwa. Efektem takiego podejścia jest stopniowy zanik wartości wspólnotowych, takich jak solidarność społeczna, troska o dobro wspólne, chęć brania pod uwagę interesów różnych grup społecznych.
W badaniach łączy pani wiele dziedzin, ale czuje się pani kulturoznawczynią. Tymczasem kulturoznawstwo trafiło na listę dyscyplin przewidzianych do likwidacji przez Ministerstwo Nauki. Jakie mogą być tego konsekwencje?
W pewnym sensie chęć uporządkowania dyscyplin na wzór zachodnich standardów – wprowadzenie w Polsce międzynarodowej listy dyscyplin OECD – jest z ducha transformacyjnym przykładem pozbawionej logiki próby gonienia Zachodu. Przecież reforma powinna brać pod uwagę potrzeby polskiego społeczeństwa, lokalne warunki i tradycje uprawiania nauki. Zapewnia się, że nowa ustawa ma promować interdyscyplinarność, tymczasem jest ona przecież specjalnością kulturoznawstwa, które czerpie z wielu źródeł akademickich, łącząc rozmaite podejścia w celu uchwycenia złożoności praktyk kultury – zarówno historycznych, jak i współczesnych. Zajmujemy się obiektami i praktykami często niedostrzeganymi przez inne dziedziny, dlatego dobrze wśród nas odnajdują się przedstawiciele humanistyki zaangażowanej i krytycznej niezbyt wygodnej dla władzy.
Mówi się, że na was padło w pierwszym rzędzie, bo za bardzo zajmuje was genderyzm.
Rzeczywiście jednym z podstawowych zadań kulturoznawstwa jest krytyczne przyglądanie się konstrukcjom społecznym, które są naturalizowane. Jedną z nich jest płeć kulturowa, czyli tzw. gender. Pytamy również o inne rzekomo naturalne praktyki, jak sposoby posługiwania się ciałem czy wytwarzania Inności. Kulturoznawstwo stawia zatem niewygodne pytania, których konsekwencją jest ciągła próba namysłu nad stale zmieniającym się społeczeństwem.
***
Dr Magda Szcześniak (rocznik 1985) – adiunkt w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. W pracy naukowej z powodzeniem łączy filmoznawstwo, medioznawstwo, antropologię i socjologię. Przedmiotem jej badań jest m.in. kształtowanie się „wizualnej normalności” w czasach po 1989 r. poprzez naśladownictwo zachodnioeuropejskich wzorów, norm i standardów. W książce „Normy widzialności. Tożsamość czasów transformacji” pokazuje, jak negocjowanie konfliktów społecznych odbywa się w wymiarze wizualnym kultury.