Najświeższy, liczący 2,2 tys. stron, raport władz federalnych (kosztował 30 mln dol.) oskarża kierownictwo Lehman Brothers o manipulacje, a firmę audytorską Ernst&Young o niedopełnienie obowiązków. W tym samym czasie adwokaci Jeffreya Skillinga, byłego prezydenta Enronu, którego bankructwo w 2001 r. – w wyniku szalbierstwa – porównywano w skutkach do ataku na WTC, wnioskują dziś do Sądu Najwyższego USA o rewizję wyroku 24 lat więzienia, uważając porównanie za nieuczciwe.
Gdy 20 lat temu padł ostatecznie komunizm i idee wolnego rynku zawładnęły światem, zdawało się, że wreszcie zapanował system wprawdzie brutalny, ale o ustalonych regułach. Rzeczywistość okazała się inna. W trakcie minionej dekady doczekaliśmy się zawirowań, które zachwiały wiarą w moralność rynku.
Najpierw w euforii Internetu i błyskawicznie rosnących fortun zatarły się niepostrzeżenie granice między przedsiębiorczością a oszustwem. A przez Amerykę przewaliła się fala miliardowych malwersacji. Miliony ludzi straciły pieniądze, a dziesiątki tysięcy przy okazji także pracę. Część winnych wylądowała za kratkami. Jesienią 2008 r. na krawędzi przepaści stanął cały światowy system finansowy, ale tym razem nie dlatego – jak się początkowo wydawało – że złamano prawo, ale dlatego, że rządy i sektor prywatny wykazały się gigantyczną niekompetencją. Choć więc straty ekonomiczne są nieporównanie większe, to obyło się do tej pory bez procesów, choć zważywszy na raport w sprawie Lehman Brothers, niczego nie można wykluczyć. Natomiast w obu przypadkach na widok publiczny wystawiona została arogancja elit ekonomicznych. Nawet tam, gdzie nie pogwałcono prawa, pogwałcono coś, co zwykliśmy nazywać etyką.
Nieuczciwe usługi
Przed kilku laty prezydent Enronu Jeff Skilling, zapytany w Kongresie o zapisy księgowe firmy, której wartość spadła w niespełna pół roku z 60 mld dol. do zera, odpowiedział, że nie jest buchalterem. To jego występ był bodźcem dla uchwalenia ustawy (tzw. Sarbanes-Oxley Act), która nakazuje, aby pod sprawozdaniem finansowym firmy podpisał się jej prezes i szef finansów. Ustawa niewiele załatwiła, a stała się wielkim biurokratycznym ciężarem.
Prezes Goldman Sachs, najpotężniejszego banku inwestycyjnego, który z tarapatów w 2008 r. wyciągał rząd, w wywiadzie prasowym skromnie ocenił rolę, jaką odgrywa kierowana przez niego instytucja, słowami: „robimy robotę Boga”. A kiedy się okazało, że nie wszyscy myślą podobnie, w akcie skruchy zdecydował rozdać wierchuszce firmy premie w formie akcji, a nie gigantycznej gotówki. A gdy sobie przyznał „tylko” 9 mln dol., mniej niż dostali prezesi kilku innych banków, oczekiwał aplauzu.
Jak ocenić moralną kondycję rynków finansowych, gdy dziewięciomilionowa premia postrzegana jest jako przejaw umiarkowania i skromności, podczas gdy każdy cent, jak powiadają krytycy, na dobrą sprawę pochodzi z kieszeni podatnika? A mowa jest o premii szefa instytucji, która, używając wyrafinowanych i bardzo dla siebie lukratywnych zabiegów, pomogła greckiemu rządowi ukryć przed inwestorami, regulatorami i władzami UE rzeczywiste rozmiary zadłużenia tego kraju.
Gdzie się podziało elementarne poczucie przyzwoitości i rozsądku, gdy rada nadzorcza brytyjskiego Lloyds Bank zaproponowała kilka tygodni temu multimilionową premię dla szefa, pod którego batutą notowania akcji spadły o 95 proc., a rząd przejął 65 proc. banku, aby uchronić go przed plajtą? Dlaczego inteligentni ludzie podejmują ważne decyzje w oderwaniu od kontekstu, analizy otoczenia społecznego, w jakim operują?
Dziś prawnicy byłego szefa Enronu argumentują przed Sądem Najwyższym Stanów Zjednoczonych, że wyrok należy uchylić, bo zbyt szybko wybrano ławę przysięgłych, proces nie powinien toczyć się w Houston, bo zbyt wielu mieszkańców tego miasta ucierpiało w wyniku upadku firmy, a sędzia pochopnie zastosował prawo federalne, w myśl którego przestępstwem jest niewywiązanie się wobec ogółu z obowiązku „uczciwych usług” (honest services).
Sprawa Skillinga to już trzeci przypadek, kiedy najwyższy organ amerykańskiego sądownictwa rozważa, czy to prawo federalne nie jest zbyt ogólnikowe i co stanowi działanie przestępcze. Tym prawem posiłkowali się federalni prokuratorzy oskarżający skorumpowanych polityków i korporacyjnych bossów, którzy nadużyli zaufania akcjonariuszy. Jeden z zarzutów dotyczył tego, że Skilling ewidentnie kłamał mówiąc o kondycji swej firmy na kilka miesięcy przed jej ostatecznym krachem i sprzedał pół miliona akcji Enronu z 15-milionowym zyskiem.
Po bankructwach wielkich firm w 2001 r. ówczesny prezydent Bush pojawił się na Wall Street, apelując o rewizję zasad moralnych, i w charakterze inspiracji odwołał się do innego prezydenta, którego kadencja zbiegła się z lawiną grzechów wielkiego biznesu – Teodora Roosevelta. Tyle że Roosevelt wzywał do fundamentalnej interwencji rządu w gospodarce, do ostrej regulacji giełdy. Był za tym, aby korporacje udostępniały swą buchalterię urzędnikom rządowym do weryfikacji. I za tym, aby kierownictwo firm personalnie odpowiadało, z więzieniem włącznie, za łamanie prawa przez korporacje.
Wyciągnąć kije!
Niezbyt odległa od tego wydaje się najświeższa retoryka Warrena Buffetta. Legendarny inwestor za głęboko niemoralną uważa sytuację, że to na akcjonariuszy, a nie szefów i rady nadzorcze firm, które poniosły ogromne straty, spada niemal cały ból finansowy. Cztery największe fiaska finansowe ostatnich dwóch lat kosztowały akcjonariuszy łącznie 500 mld dol. Tymczasem szefowie i dyrektorzy mają się świetnie. Tak być nie powinno. Jeśli szef firmy nie radzi sobie z zarządzaniem ryzykiem, powinien szukać zatrudnienia gdzie indziej. A jeśli rada pozostawiła go u steru, zarówno on jak i rada, a nie tylko akcjonariusz i podatnik, powinni ponieść finansowe konsekwencje fiaska. Zbyt długo, zdaniem Buffetta, korporacyjni bonzowie i ich klakierzy w radach cieszyli się marchewką, a nigdy nie oglądali kija.
Czy grzechom ostatnich lat winni są ułomni ludzie, czy niesprawne instytucje? Czy coś można poprawić? Czy logika systemu jest taka, że bez policyjnego nadzoru jesteśmy skazani na grabież w biały dzień? Czy rynek jest nieetyczny?
Wolny rynek bez wątpienia ceni cechy charakteru, które niekoniecznie plasują się wysoko na liście tradycyjnych cnót. Skłonność do podejmowania ryzyka czy hazardu jest często skuteczniejszą drogą do sukcesu niż ostrożność, oszczędność. Konkurencja na rynku stwarza pokusy, aby łamać zasady przyzwoitości. Dostarcza także wymówek, moralnego alibi, metod racjonalizacji czynów moralnie nagannych. Ma to niewątpliwie korodujący wpływ na moralność, co samo w sobie nie powinno być argumentem przeciwko wolnemu rynkowi.
Jak przypomina Michael Walzer, emerytowany profesor z Uniwersytetu Princeton, demokratyczna polityka stawia ludzi w obliczu podobnych dylematów. Stwarza pokusy szermowania obietnicami bez pokrycia, zadawania ciosów poniżej pasa, sięgania po demagogię i populizm, przyjmowania pieniędzy na kampanie z moralnie wątpliwych źródeł. Ale to nie jest argumentem przeciwko demokracji.
Tyrania menedżerów
Rywalizacja zarówno w polityce jak i w gospodarce jest z gruntu niebezpieczna dla moralności. Tyle że w przypadku rywalizacji w polityce powstał cały szereg reguł, które uwzględniają fakt, że uczestniczą w niej zwykli śmiertelnicy, a nie anioły. Współczesne demokracje zdołały położyć tamy najgorszym formom korupcji w polityce. Tyrania, represja, cenzura, pokazowe procesy, wszystkie to zniknęło z demokratycznej sceny politycznej, a jeśli nie do końca zostało wyrugowane, to potrafimy się przed tym bronić. Politycy, którzy zbyt często kłamią albo nie dotrzymują obietnic, zwykle w końcu przegrywają wybory. To, że dziś źródłem najbardziej skorumpowanych przejawów życia publicznego są działania w gospodarce, a nie w polityce, wynika z tego, że nie mamy podobnych instytucjonalnych hamulców dla niemoralnych zachowań rynkowych.
To jeszcze jedno przypomnienie, że rynek wymaga systemu praw i ograniczeń, których strażnikiem i policjantem jest rząd. Bo rynek, który w pełni reguluje się sam, występuje tylko w podręcznikach ekonomii. Trzeba przy tym pamiętać, że wszelkie wynaturzenia wolnego rynku nie oznaczają moralnej wyższości systemu centralnego planowania.
Zdaniem Johna C. Bogle’a, twórcy i wieloletniego szefa największego w Ameryce funduszu inwestycyjnego Vanguard, głęboki kryzys na rynku finansowym wynika w mniejszym stopniu z fundamentalnych cech rynku czy ludzkich ułomności, a bardziej ze zmian w charakterze instytucji rynku kapitałowego. Pół wieku temu, powiada Bogle, właścicielami akcji byli głównie indywidualni inwestorzy – Ameryka była społeczeństwem właścicieli. Stopniowo system ewoluował w kierunku społeczeństwa pośredników. Klasa menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsiębiorstwami, w których ma nikłe udziały własne. Podobnie to pośrednicy finansowi kontrolują dziś dominujące udziały akcyjne.
Na początku lat 50. 92 proc. wszystkich akcji w USA było w rękach osób fizycznych, a tylko 8 proc. było kontrolowanych przez instytucje. Dziś tylko 25 proc. akcji jest kontrolowanych bezpośrednio przez osoby fizyczne, zaś 75 proc. przez fundusze emerytalne i mutual funds. Ale ci pośrednicy, agenci, nie zachowują się tak, jak powinni. Nie stawiają interesów 100 mln rodzin, w imieniu których zarządzają funduszami, ponad własne interesy. I to akurat nie powinno nikogo dziwić.
Już Adam Smith powiedział, że zarządzający pieniędzmi innych rzadko czynią to z taką samą starannością, z jaką troszczą się o swoje. Ale mamy do czynienia z czymś innym, znacznie poważniejszym i gorszym. Obowiązujący kiedyś moralny absolutyzm: są rzeczy, których po prostu się nie robi, zastąpił moralny relatywizm: skoro wszyscy to robią, to czemu ja miałbym być inny? Prywatyzacja zysku i uspołecznienie ryzyka (bo w końcu na ratunek przychodzi rząd z pieniędzmi podatnika) stanowią jego zdaniem manifestację zjawiska skorodowanego kręgosłupa. Jego powstanie umożliwił nie wolny rynek, ale system rynkowy zbudowany pod dyktando najsilniejszych.
Korporacje są zwykle przedstawiane jako orędownicy bezwzględnego leseferyzmu. Ale to iluzja. Głównym zadaniem lobbystów nie jest przekonanie rządu, aby zostawił wielki biznes w spokoju, ale by mu pomógł. Żeby utrzymał bariery dla konkurencji, wsparł ulgami. Czymże innym jest nasza afera hazardowa? Enron był przykładem stosowania postawy laissez faire, wiary, że rynek ma cudowną zdolność samoregulacji i samooczyszczania, że im mniej reguł, tym lepiej.
Chciwi są wśród nas
Jednak żaden system ekonomiczny nie chroni przed okazjonalnym triumfem niedobrych cech ludzkiego charakteru. Wszystkie do pewnego stopnia uruchamiają drzemiące w nas egoizm czy zachłanność. W obliczu gigantycznych nadużyć ostatnich lat podejmuje się coraz to nowe próby reform instytucjonalnych. Zmaga się z nimi amerykański Kongres. Kilkanaście dni temu brytyjski premier i francuski prezydent spotkali się w Londynie głównie po to, aby mówić o funduszach hedgingowych jako źródle destabilizacji rynku. W tym czasie, gdy Sarkozy i Brown zastanawiali się, jak okiełznać fundusze, Jean-Claude Trichet, prezydent Europejskiego Banku Centralnego, mówił na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii, że ostatnio innowacje w finansach przestały służyć realnej gospodarce, a zaczęły służyć samym sobie.
W społeczeństwach demokratycznych oczekiwanie, że same tylko rozwiązania systemowe uchronią nas przed grzesznikami, jest ułudą. Niedocenianym w swej skuteczności strażnikiem moralności jest presja społeczna. Gdy kierownictwo gigantycznego banku AIG rozdało sobie hojne premie, mimo że przed bankructwem uchroniło firmę wielomiliardowe wsparcie podatnika, społeczne oburzenie skłoniło wielu do zwrotu czeków. Dlatego szef Lloydsa miał na tyle rozumu, aby nie przyjąć premii. Słyszał, co na ten temat mówiono. Dla większości z nas szacunek bliźnich i społeczna akceptacja bardzo się liczą.
Pokazywanie czynów nagannych i ich piętnowanie, a jednocześnie pochwała życia godziwego to ważny element walki z niemoralnym rynkiem. Jeśli społeczeństwo ceni wartości etyczne i daje wyraz swego szacunku dla konkretnych zachowań, ich praktykowanie nabiera wymiaru dobrze pojętego własnego interesu.