W dużych amerykańskich sklepach z towarami przemysłowymi trzeba się zdrowo nachodzić, aby znaleźć coś bez etykietki „made in China”. Nawet Polo Ralph Lauren czy Tommy Hilfiger też są stamtąd. Komputery, odzież, sprzęt gospodarstwa domowego, baterie, zabawki. Podobnie zaczyna wyglądać Europa. Jeden z ostatnich bastionów, który oparł się naporowi Chin, to półki z żywnością, ale i tu Chińczycy nie rezygnują z ofensywy. Norwegowie łowią łososia, zamrażają go, wysyłają samolotami do czyszczenia w Chinach, skąd wraca już jako norweski. Izrael, liczący się eksporter warzyw i owoców, sprowadza z Chin mrożonki. U nas Chińczycy wygrywają przetargi na budowę autostrad. Czy za 20 lat na światowych rynkach towarów i usług zostanie miejsce dla kogoś innego niż oni?
Gigantyczna nadwyżka chińskiego eksportu nad importem – w 2009 r. wyniosła 198 mld dol. – oznacza, że reszta świata kupując chińskie towary tworzy miejsca pracy w Chinach, często tracąc własne. Teza, że Chiny to motor światowego rozwoju, jest po prostu fałszywa. Ci, którzy ją lansują – a jest ich wielu – zdają się nie rozumieć, że ten motor napędza tylko siebie, a nie świat. Co jest dobre dla Chin, może być dobre dla zysków obcych firm, które w Chinach produkują, ale niekoniecznie dla kraju importera.
W batalii o światowe rynki Chińczycy korzystają z trzech potężnych narzędzi rywalizacji. Pierwsze to ogromne zasoby arcytaniej, zdyscyplinowanej, nieźle wykształconej siły roboczej. O to trudno mieć do Pekinu pretensje. Kolejne natomiast instrumenty budzą sprzeciw. Są nimi manipulacje kursem własnej waluty i bezpośrednie subsydia.