Gdy jesienią 2008 r., w wyniku błędnej polityki monetarnej banków centralnych (na którą nałożyła się gigantyczna niekompetencja, a czasem i nieuczciwość sektora prywatnego), cały światowy system finansowy stanął na krawędzi przepaści, na ratunek pośpieszyły rządy wielu krajów. Zaaplikowały programy ratunkowe o skali i charakterze poprzednio niespotykanych, pompując miliardy dolarów, przejmując kulejące instytucje finansowe, stając się akcjonariuszami wielkich firm, grając rolę ostatniej deski ratunku. Społeczeństwa, które utraciły poczucie bezpieczeństwa, nie tylko były gotowe zaakceptować bardziej aktywną rolę rządu, ale nawet się o to upominały. Zaczęto mówić o triumfalnym powrocie keynesizmu.
Amerykańskie rozczarowanie
Ale w wielu przypadkach rządowa akcja przyniosła rezultaty skromniejsze niż oczekiwano. Dlaczego? Bo wysiłki przypominały leczenie kataru u pacjenta cierpiącego na chorobę wieńcową. Były bardziej odruchem paniki niż wynikiem przemyślanego długofalowego planu.
Szczególne rozczarowanie widać w Ameryce, która w latach 2008–09 straciła 8,3 mln miejsc pracy, a do maja 2010 r. odzyskała niespełna milion. Z całego pakietu stymulacyjnego, czyli programu regulowania i pobudzania gospodarki, uchwalonego przez Kongres USA w wysokości 787 mld dol., do połowy czerwca 2010 r. wykorzystano 415 mld (czyli niewiele ponad połowę), z czego 40 proc. stanowią ulgi podatkowe. Jedna trzecia poszła na zasiłki dla bezrobotnych, fundusz ubezpieczeń zdrowotnych dla ubogich i niepełnosprawnych oraz pomoc dla budżetów stanowych, co służyło bardziej utrzymaniu istniejących niż tworzeniu nowych miejsc pracy. Tylko 118 mld rozdysponowano na kontrakty, pożyczki i dotacje. Z inwestycji infrastrukturalnych ruszyło niewiele, bo do tego trzeba gotowych projektów, zezwoleń, przetargów etc.