Komisja Nadzoru Finansowego, czyli organ czuwający m.in. nad działającymi w Polsce bankami, zakończyła właśnie konsultacje nad swoją najnowszą propozycją – poprawioną wersją rekomendacji S. Pod tą tajemniczą nazwą kryją się zmiany dotyczące kredytów hipotecznych, które jako pierwsze pokonały kryzys i są wciąż chętnie udzielane przez większość banków. KNF proponuje jednak, żeby każdy bank mógł mieć w swoim portfelu najwyżej 50 proc. takich właśnie kredytów w walutach obcych, czyli przede wszystkim euro (od czasu kryzysu najpopularniejsze) i franku (królował do 2008 r.). A tymczasem dla wielu instytucji ten wskaźnik wynosi 70-80 proc., a czasem nawet więcej. Co wtedy? KNF jest bezlitosna – taki bank musiałby na razie udzielać kredytów hipotecznych wyłącznie w złotym, aż proporcje się u niego wyrównają.
Oczywiście Związek Banków Polskich zdecydowanie zaprotestował. Nie po to przecież przez lata kuszono nas kredytem w euro i franku, przedstawiając jego zalety w porównaniu z wredną złotówką, aby teraz po cichu wycofać ten produkt ze swojej oferty. A już nieco ciszej bankowcy przyznają, że kredyty w walutach obcych to dla nich wyższa marża niż te złotowe. Dlaczego? Różnica między stopami procentowymi w Polsce i strefie euro czy Szwajcarii jest na tyle duża, że tylko jej część oddajemy klientowi w postaci niższych rat, a resztę przeznaczamy na wyższy zysk dla banku – ta oto filozofia działania może się skończyć, jeśli KNF przeforsuje zaproponowane przez siebie zmiany.
Wiemy zatem, że banki, szczególnie te udzielające głównie kredytów w obcych walutach, nie są zadowolone. Oczywiście ci, którzy zostaliby na placu boju, bo mają przewagę pożyczek w złotówkach (jak PKO BP), na pewno po cichu się cieszą, bo ubyłaby im spora konkurencja.