Emilio Botín Sanz de Sautuola García de los Ríos jest znanym miłośnikiem golfa. Pewnego dnia, podczas gry na swoim luksusowym polu pod Madrytem, zobaczył w jeziorze martwego zająca. Wezwał pracownika i rozpoczął śledztwo – okazało się, że co tydzień topi się kilka zwierząt, bo pionowe brzegi sztucznego jeziora uniemożliwiają zającom wydostanie się z wody. Jeszcze tego samego dnia Botín urządził spotkanie ze współpracownikami i domagał się pomysłów, jak temu zapobiec. Ostatecznie stanęło na zrobieniu nasypów. Według pracowników Botína, historia nie dowodzi jednak troski o zwierzęta ani o środowisko, tylko jego obsesji na punkcie najmniejszego szczegółu. W Santanderze nic nie umknie prezesowskiemu oku.
Ta obsesja i rodzinna kontrola nad bankiem to główne powody, dla których Santander nie utopił fortuny ani w amerykańskim kryzysie finansowym, ani w zapaści hiszpańskiego rynku nieruchomości. Przeciwnie, 2007 r. zakończył rekordowym zyskiem (9,1 mld dol.), a gdy kilka miesięcy później konkurenci z pierwszej ligi walczyli o przetrwanie, Emilio Botín ruszył na zakupy. W Wielkiej Brytanii przejął bank Alliance&Leicester, a trzy tygodnie później Bradford&Bingley, po czym połączył oba z posiadanym już Abbey National. Prezes Santandera to żywy dowód, że nie trzeba płynnie mówić po angielsku, by rozdawać karty w biznesie. – We want to be bank number one in this country – rzekł w styczniu, otwierając pierwszy oddział na Wyspach pod hiszpańskim szyldem.
Maszynka do robienia pieniędzy
Prezesura Santandera to w rodzinie Botínów tytuł dziedziczny. 75-letni Emilio jest trzecim z rodu, który kieruje bankiem – dziadek i ojciec byli prezesami, córka od lat jest szykowana do sukcesji.