W Ameryce Środkowej zdarzały się już wojny, których powodem był wynik meczu piłkarskiego. Ale konflikt sprowokowany wynikiem podanym przez wyszukiwarkę internetową? Tego jeszcze nie było. Do czasu, gdy kilka tygodni temu wojska nikaraguańskie zajęły należącą do Kostaryki wyspę Calero, położoną u ujścia granicznej rzeki San Juan. Tłumaczyły, że to terytorium ich kraju, co niezbicie potwierdza serwis mapowy Google. A Google przecież mylić się nie może.
Do walk na razie nie doszło, ale konflikt trwa i to mimo że skonfundowany Google przyznał, że na swoich mapach błędnie zaznaczył przebieg 2,7 km granicy. „Serwis Google Maps jest wysokiej jakości i Google nieustannie pracuje nad poprawą i aktualizacją istniejących danych. Jednak nie powinien być on wykorzystywany do działań militarnych między dwoma krajami” – wyjaśnił przedstawiciel amerykańskiego koncernu.
Jeszcze nie ucichła awantura w Ameryce Środkowej, gdy okazało się, że podobny problem jest z Isla de Perejil, maleńką, niezamieszkaną wysepką u wybrzeży Maroka. Hiszpania i Maroko wiodą o nią spór. Tymczasem na swoich mapach Google przyznał ją Maroku. Amerykański koncern znów grzecznie przeprosił zapewniając, że skoryguje mapę. Dla firmy, której mottem jest hasło „Nie czyń zła”, zarzut prowokowania konfliktów nie jest najlepszą wizytówką.
Wehikuł reklamowy
Mapy to oczko w głowie giganta z kalifornijskiego Mountain View. Powód jest prosty: każdy, kto szuka w Internecie hotelu, biura, sklepu, chce potem sprawdzić na mapie ich położenie. Dlatego wszystkie serwisy wyszukiwarkowe oferują mapy i plany miast. Starają się też je uatrakcyjniać, są bowiem znakomitym wehikułem reklamowym.