Schetyna Bieleckiego nie lubi. Uważa go za sprawcę swojej pospiesznej dymisji z fotela wicepremiera. Fakt – po wybuchu afery hazardowej znalazł się w tzw. kręgu podejrzeń, niepopartych jednak później żadnymi dowodami. Prestiżowa funkcja marszałka Sejmu, formalnie drugiej osoby w państwie, wydawała się pozbawiać go realnej władzy (wcześniej był przecież także ministrem spraw wewnętrznych i administracji). Teraz pokazał, że niekoniecznie.
Powodów, żeby za sobą nie przepadać, obaj panowie mają więcej. I nie chodzi tu tylko o rywalizację w dostępie do ucha Cezara, bo zawsze mieli go obaj. Grzegorza Schetynę do Kongresu Liberalno-Demokratycznego (matecznika PO) wciągnął Paweł Piskorski, na którego Bielecki zawsze patrzył podejrzliwie. Wpływy Schetyny w Platformie zaczęły szybko rosnąć wraz z ujawnianiem się jego talentów organizacyjnych. Stawał się Tuskowi coraz bardziej potrzebny, to on żelazną ręką trzymał struktury partyjne. Jak trzeba, pozbywał się niewygodnych ludzi i wykonywał całą tę robotę, której żadna partia nie wystawia na widok publiczny. Zgodnie z dewizą Bismarcka, że robienia kiełbasy i polityki ludziom pokazywać się nie powinno.
Schetyna w partii grał na Tuska, identycznie jak na boisku. To Tusk strzelał gole, a Schetyna podawał piłkę, własne ambicje chowając do kieszeni. Dziś w Platformie coraz więcej osób uważa, że zbliżających się wyborów nie da się wygrać bez Grzegorza. W rozleniwionych szeregach partyjnych ostatnie sondaże wzbudziły widoczny niepokój. Tusk jest za daleko, żeby być adresatem tych lęków, Schetyna bliżej. To umacnia pozycję marszałka.
Bez legitymacji
Pole konfliktu między Schetyną a Bieleckim gwałtownie się rozszerzyło po powołaniu byłego szefa Pekao SA na przewodniczącego Rady Gospodarczej przy premierze.