Najlepszym przykładem takiej właśnie sytuacji bez dobrego wyjścia jest obecna kłótnia o OFE. Przeprowadzona 12 lat temu reforma emerytalna miała stanowić odpowiedź na problemy, które powstają wraz ze starzeniem się polskiego społeczeństwa. Poprzednio mieliśmy system, w którym składki ściągane od milionów pracujących służyły finansowaniu świadczeń dla emerytów. Wypełnienie ewentualnej luki pomiędzy strumieniem składek i wypłat gwarantował budżet państwa. Jeszcze do niedawna nie było to specjalnym problemem, bo emerytów było wielokrotnie mniej niż pracujących. Zmieniające się trendy demograficzne, a przede wszystkim wzrost długości życia i spadek liczebności pracujących musiały jednak wieść do radykalnej zmiany sytuacji. Już wkrótce Polski – tak jak Niemiec, Francji czy Włoch – nie byłoby stać na wypłacanie emerytur, przynajmniej w takiej wysokości jak dotychczas.
Spór o OFE
Rozwiązaniem stało się wprowadzenie w ramach reformy tzw. systemu „zdefiniowanej składki”, a więc systemu, w którym wiemy jedynie, ile odprowadzamy składek, nie znamy natomiast wysokości przyszłego świadczenia. Składki indeksowane są w taki sposób, żeby łączny strumień wydatków na świadczenia był mniej więcej równy strumieniowi dochodów z przyszłych składek (co oznacza, że budżet nie będzie już w przyszłości dopłacać do systemu). Efektem reformy miało więc przede wszystkim stać się zwolnienie państwa z gwarancji wysokości emerytur, przy jednoczesnym stopniowym – ale znacznym – spadku relacji emerytur do płac. Oczywiście nie po to, by Polacy na starość żyli w nędzy. Raczej po to, by widząc niskie emerytury, sami uznali, że trzeba pogodzić się z dłuższą pracą, a więc z przesunięciem w górę wieku emerytalnego.