Temat inflacji na nowo staje się w Polsce ważny. Prezentowany przez prezesa PiS koszyk podstawowych towarów żywnościowych może nie podrożał w ciągu ostatnich trzech lat dwukrotnie, ale jednak o ponad 20 proc. Przeciętnie żywność zdrożała od jesieni 2007 r. o 17 proc., wszystkie ceny wzrosły o 13 proc. Można oczywiście się pocieszać, że jeszcze dekadę temu zbliżonej skali inflację odnotowaliśmy w samym tylko 2000 r., a dwie dekady temu taki wzrost cen następował w skali miesiąca. Mimo to są powody do zmartwienia, bowiem dynamika cen w ciągu ostatnich miesięcy wyraźnie przyspiesza, przekraczając już cel inflacyjny NBP. Oczywiście należy sobie zdawać sprawę z tego, że rosnące ceny żywności czy paliw są zjawiskiem globalnym (cena cukru na rynkach światowych w ciągu ostatnich 8 miesięcy podwoiła się). Co czyni sytuację jeszcze gorszą, bo oznacza to, że główne źródła kłopotów znajdują się poza bezpośrednim zasięgiem oddziaływania naszej własnej polityki. Co wcale nie zwalnia NBP i rządu z obowiązku działania.
Efekt drugiej rundy
Ekonomiści od stu lat dyskutują na temat inflacji. Większość zgadza się, że na dłuższą metę zależy ona od tempa wzrostu ilości pieniędzy. Kiedy przybywa ich znacznie szybciej niż towarów na rynku, ceny muszą wzrosnąć. W latach 1995–2000, gdy podaż pieniądza rosła w Polsce w średnim tempie 23 proc. rocznie, a PKB 5 proc. rocznie – inflacja wynosiła przeciętnie 14 proc. w skali roku. Gdy jednak w kolejnej pięciolatce przyrost podaży pieniądza spowolnił do 7 proc. rocznie, a wzrost PKB do 3 proc., inflacja również obniżyła się do 2 proc. Nie mamy tu do czynienia z dokładną, arytmetyczną zależnością, ale generalnie długookresowy związek między podażą pieniądza i inflacją nie ulega wątpliwości.