Minę, która wybuchnie w 2013 r., podłożył rząd Prawa i Sprawiedliwości, LPR i Samoobrony w 2006 r., ogłaszając Polskę krajem wolnym od GMO (organizmów genetycznie modyfikowanych). Najpoważniejszym przejawem tej wolności miał być zakaz uprawiania w kraju roślin z nasion modyfikowanych genetycznie oraz zakaz sprowadzania ich do Polski w celu przerobienia na pasze. Prof. Stanisław Zięba, szef Rady Gospodarki Żywnościowej przy ministrze rolnictwa, pamięta, że jednym z inicjatorów owych zakazów był przewodniczący ówczesnej senackiej komisji rolnictwa Jerzy Chruścikowski z PiS. Przekonywał do nich twierdzeniem, że w prawa boskie nie wolno ingerować. Tym, że uchwalamy prawo niezgodne z unijnym, nikt się nie przejmował. Koalicja rządząca, w ramach paktu stabilizacyjnego, „produkowała” prawo, nie tracąc czasu na dyskusje. Dziś PiS zdaje się już o tym nie pamiętać. Nad konsekwencjami dla krajowego rynku żywnościowego i eksportu również się nie zastanawiano.
Rzetelna analiza
A przecież zakaz produkowania pasz z roślin modyfikowanych genetycznie oznaczać musiał ogromne podwyżki cen mleka, drobiu, wołowiny i wieprzowiny, czyli większości artykułów żywnościowych. Cała bowiem polska, podobnie jak światowa, produkcja pasz wysokobiałkowych oparta jest przecież na soi oraz kukurydzy, sprowadzanych z USA, Brazylii i Argentyny, gdzie powszechnie używa się nasion GMO. Dają wyższe plony, czyli wyższy zarobek. Strach przed GMO, choć niepoparty argumentami naukowymi, jest w Polsce wielki, więc ogłoszenie naszego kraju wolnym od tej zarazy społeczeństwo przyjęło z uznaniem.
A rolnicy produkujący na rynek i hodowcy zwierząt – z przerażeniem. Zwolennicy teorii spiskowych wręcz uważali, że to unijni farmerzy, wystraszeni polską konkurencją, przekupili polskich polityków, żeby utrupili rodzime rolnictwo.