Ona – trzydziestokilkuletnia wdowa z małym dzieckiem. 10 lat wcześniej poręczyła pożyczkę dewizową ówczesnemu pracodawcy, który potem zniknął, a wraz z nim inni żyranci. Bank zaczął ją obciążać ratami i nie reagował na prośby o zmniejszenie gigantycznego długu, sięgającego miliona złotych. Do tego musiała wyprowadzić się z mieszkania komunalnego, które przejęli spadkobiercy dawnego właściciela i podnieśli czynsz z 300 do 2 tys. zł.
On – trzydziestokilkuletni doradca finansowy, który jeszcze niedawno robił to, co radził swoim klientom. Zaciągał kredyty we frankach, kupował mieszkania, wynajmował je i w ten sposób spłacał pożyczki. Gdy przyszedł kryzys, misterny plan się załamał. Doradca stracił pracę i został z olbrzymim długiem, a przy okazji z alimentami na dziecko.
Te dwie osoby, choć ich historie są tak różne, mają ze sobą wiele wspólnego. Obie należą do bardzo małej grupy tych, którzy skorzystali w Polsce z prawa o upadłości konsumenckiej, ale nie są jeszcze całkiem oddłużeni. Na razie realizują ustalony przez sąd plan spłat: przez kilka lat wyznaczoną część swoich dochodów będą oddawać wierzycielom. Jeśli zwrócą te pieniądze terminowo, będą mogli rozpocząć – przynajmniej w wymiarze finansowym – nowe życie. Wszelkie pozostałe niespłacone długi zostaną im darowane. Po raz pierwszy od lat nikomu nie będą nic winni. Czy wykorzystają szansę daną im przez prawo, zależy już tylko od nich.
Nadzieja na ratunek
Bo upadłość konsumencka jest właśnie taką drugą szansą dla osób, którym się nie powiodło nie z własnej winy, ale z powodu zdarzeń losowych: nagłej choroby, śmierci najbliższych, porażek biznesowych, których nie dało się przewidzieć. Gdy w marcu 2009 r. system, funkcjonujący już wcześniej w innych krajach, wchodził w Polsce w życie, nietrudno było znaleźć informacje krzepiące dłużników.