W lipcu ubiegłego roku Wiktor Orbán zszokował rynki finansowe. Było trzy miesiące po zwycięskich wyborach, do Budapesztu przyjechała delegacja Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW), by negocjować przedłużenie pożyczki ratunkowej przyznanej Węgrom w 2008 r. Ale nowy rząd odmówił dalszych cięć, zerwał rozmowy, a delegację odesłał do Waszyngtonu. Teraz rząd Orbána zszokował po raz drugi: 17 listopada ogłosił, że występuje do MFW o wsparcie finansowe, by „zabezpieczyć” kraj przed kryzysem. O swojej inicjatywie nie uprzedził ani funduszu, ani własnego banku centralnego.
Premierowi Węgier ziemia pali się pod nogami. Podczas ostatniej aukcji obligacji węgierskie ministerstwo finansów musiało zapłacić inwestorom rekordowe 8,78 proc., a na dwóch poprzednich zabrakło chętnych do zakupu całych transz oferowanego długu. Forint leci na łeb na szyję, wpędzając w kłopoty Węgrów zadłużonych we frankach szwajcarskich, a spowolnienie w strefie euro zaczęło dławić eksport, główne źródło wzrostu gospodarczego. By uniknąć niewypłacalności, Orbán zdecydował się na powrót do instytucji, której od miesięcy używał jako wycieraczki. Czy Węgry będą dla Europy Środkowej tym samym, czym Grecja stała się dla strefy euro?
Węgierski problem
Kryzys obu krajów zaczął się od kłamstw na temat deficytów. W Grecji rząd okłamywał unijny urząd statystyczny, na Węgrzech własnych wyborców, którzy ostatecznie odsunęli go od władzy, zapewniając w ubiegłym roku spektakularne zwycięstwo Viktorowi Orbánowi. Ale podobnie jak w Grecji u podłoża węgierskich problemów leżały wieloletnie zaniedbania: przerost państwa opiekuńczego, luźna polityka monetarna i opór przed reformami.