Kryzys krąży nad światem i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miał się skończyć. Jego konsekwencje są zupełnie nieprzewidywalne, a reakcje ludzi bywają zupełnie nieracjonalne. Prym w szaleństwie wiodą jednak ostatnio politycy, przerażeni faktem, że nie są w stanie samodzielnie odwrócić złej passy. Zaczynają zachowywać się jak szamani, próbujący sprowadzić deszcz prosperity za pomocą magicznego tańca.
Pomagają im w tym teorie ekonomiczne. Nauki J.M. Keynesa (który doradzał USA, wyciągając kraj z Wielkiej Depresji z lat 20. i 30. ubiegłego wieku) interpretuje się na przykład tak, że ekonomię może pobudzić szaleńcze dodrukowywanie dodatkowych pieniędzy i wpuszczanie ich w obieg.
Z drugiej strony trwa festiwal prób przekonania wszystkich, że kryzys już się kończy i jesteśmy na ścieżce wzrostu. Zachęca do tego tzw. behawioralna szkoła ekonomii. Twierdzi ona, że dynamika rynków i gospodarki zależy głównie od ludzkich popędów i samopoczucia. Jeśli ludzie będą czuli optymizm, to czeka nas wzrost. Jeśli się załamią, to recesja. W tej wizji ekonomii problemy strukturalne są zasadniczo drugorzędne.
Czyżby więc kluczem do sukcesu jest wyłącznie dbanie o dobry PR?
Zapowiedzi bez pokrycia
Recepta taka jest na pewno atrakcyjna dla polityka, bo nie wymaga trudnych reform i nadmiernego wysiłku intelektualnego. I tak mamy do czynienia z seriami zapowiedzi, które bez wyjątku okazują się nietrafione. W USA szef Senackiej Komisji ds. Bankowości Chris Dodd deklarował, że para-państwowe instytucje gwarantujące kredyty hipoteczne są w świetniej sytuacji, gdy ich bilanse trzeszczały w szwach. Wszyscy przywódcy ogłaszają koniec kryzysu już od 2008 roku.