Rynek

Oblatani

Programy lojalnościowe linii lotniczych

Przedział z łóżkiem w luxury class Airbusa A 380. Przedział z łóżkiem w luxury class Airbusa A 380. Carla Gottgens/Bloomberg News / Getty Images/FPM
Lotniska nie mają dla nich tajemnic. Czy to Okęcie, Heathrow, Narita czy JFK, wszędzie czują się jak w domu. W samolotach liczą mile, dzięki którym zostaną senatorami. A w przyszłości, kto wie, może nawet honami?
Business lounge dla vipów (lotnisko Heathrow w Londynie).Jonathan Player / Rex Features/East News Business lounge dla vipów (lotnisko Heathrow w Londynie).
Salon w klasie biznes (Emirates Airline).Stan Honda/AFP/East News Salon w klasie biznes (Emirates Airline).

Hon to ma klawe życie. Jeśli musi gdzieś polecieć, wystarczy, że zadzwoni na infolinię. Ale nie taką zwykłą, na którą może dzwonić byle efteel, ale specjalną – tylko dla członków HON Circle. Bo posiadacz srebrnej karty programu Miles&More, czyli efteel (FTL – frequent traveler, częsty podróżnik), to początkujący łowca mil, a hon (od honorable – czcigodny) jest lotniczym arystokratą. Bilet dla niego musi się znaleźć. Jeśli wszystkie fotele w rejsie są już zarezerwowane, hon jest pierwszym oczekującym. Samolot ma sto kilkadziesiąt miejsc, więc szansa, że ktoś nie poleci, jest duża. Wtedy zwolni miejsce dla hona.

Kiedy pojawia się na lotnisku, dostaje asystenta, który opiekuje się nim aż do drzwi samolotu. Żadnych kolejek, wszystko od ręki, asystent toruje drogę. Hon oczekuje na lot w dyskretnym saloniku z wszelkimi wygodami, a jeśli na lotnisku takiego nie ma, to trudno, musi poczekać w zwykłym salonie biznesowym (business lounge). Na lotnisku we Frankfurcie jest specjalny terminal dla honów i luksusowy salonik (z pokojami hotelowymi), na temat którego wśród łowców mil krążą legendy. Mało kto miał szansę zobaczyć, ale zazdroszczą wszyscy.

Inaczej niż w przypadku innych oczekujących, którzy muszą słuchać komunikatów w oczekiwaniu na rozpoczęcie przyjmowania pasażerów na pokład, to obsługa musi dbać, żeby hon w porę tam trafił. Jeśli samolot nie został podstawiony do lotniskowego rękawa, hon nie jedzie autobusem. Pod trap podwozi go luksusowa limuzyna. Wsiada jako ostatni, by nie czekać zbyt długo na start, za to wysiądzie jako pierwszy, by się nie tłoczyć. Oczywiście znów czekać będzie na niego limuzyna, jeśli nie ma rękawa. Personel pokładowy, wcześniej uprzedzony, musi wiedzieć, kto z nimi leci, i odpowiednio hona powitać i obsłużyć. Nie ma mowy, żeby zabrakło dla niego miejsca w szafce na ubrania albo luk nad fotelem był już zajęty. Jeśli ma jakieś preferencje dotyczące cateringu, linia postara się je także uwzględnić.

Darmo dookoła świata

Takie traktowanie linie lotnicze zapewniają najcenniejszym klientom, którzy najwięcej latają i nie oszczędzają na biletach. Żeby zostać honem, trzeba najpierw dorobić się złotej karty Miles&More, czyli zdobyć status senatora, a potem w ciągu dwóch lat przelecieć 600 tys. mil, czyli mniej więcej 24 razy okrążyć Ziemię. Każda trasa ma określoną liczbę tzw. mil statusowych – to rodzaj punktów gromadzonych w ramach lotniczego programu lojalnościowego. Liczy się nie tylko dystans połączenia, ale klasa rezerwacyjna (określa warunki taryfowe) i standard podróży. Za klasę biznes mil jest dwa razy więcej, a za lot pierwszą klasą (niektóre linie mają taką ofertę zwłaszcza na liniach transkontynentalnych) zbiera się potrójnie. Dzięki milom statusowym awansuje się w hierarchii – od początkującego zbieracza mil, przez srebrnego podróżnika, złotego senatora aż po właściciela czarnej karty członka HON Circle. Im wyższa pozycja w hierarchii, tym większe przywileje związane m.in. z rezerwacjami, odprawami, ilością bagażu, a także prawem wstępu do saloników business lounge (będących rodzajem luksusowej poczekalni z rozmaitymi wygodami, w tym m.in. bezpłatnymi trunkami i przekąskami).

Jednocześnie z milami statusowymi zbiera się też mile premiowe, które można zamieniać na rozmaite nagrody. Najwyżej cenione przez łowców mil są bilety lotnicze. Żeby polecieć w obie strony z Europy do USA, trzeba uzbierać 50 tys. mil, na Daleki Wschód 70 tys. Można też pójść śladem Fileasa Fogga i odbyć podróż dookoła świata za 180 tys. mil w klasie ekonomicznej lub 280 tys. w biznesie. Warunek: przesiadek nie może być więcej niż dziewięć.

– Za mile poleciałem niedawno do Australii, a córka do Ameryki Południowej – mówi z dumą pan Zbyszek, do niedawna senator, ostatnio zdegradowany do srebrnego travelera. – Niestety, zmieniam pracę, więc mniej ostatnio latam. A jak ja o tego senatora walczyłem... – wzdycha. Pan Zbyszek jest typowym przypadkiem łowcy mil. Pracuje w międzynarodowych korporacjach, które wymagają częstych podróży po Europie, a czasem i dalej. Podróże są co prawda służbowe, ale mile zbiera się prywatnie. W delegacjach obleciał kawał świata, przy okazji zbierając sporo mil, dzięki którym mógł wybierać się już prywatnie w dalekie podróże.

Kiedyś zorientował się, że do statusu senatora brakuje mu kilkaset mil, a rok się kończył i podróżniczy dorobek mógł przepaść. Kupił więc bilet i prywatnie poleciał z Warszawy do Gdańska i z powrotem. Nawet nie odwiedził miasta, chodziło wyłącznie o to, by dobić do upragnionego statusu. Nie policzył jednak dokładnie i po powrocie okazało się, że brakuje mu jeszcze... 30 mil. Nie skapitulował. Wypatrzył funkcjonujące wówczas najkrótsze połączenie Warszawa–Łódź. Wyrwał się z pracy, pojechał na Okęcie i poleciał. Był jedynym pasażerem na pokładzie. – Zaniepokoiło mnie to, że za długo lecimy. Okazało się, że nad Łodzią była burza i musieliśmy zawrócić do Warszawy. Stewardesy bardzo mnie przepraszały dziwiąc się, że się nie martwię, nie mogąc dotrzeć do Łodzi. Nie wiedziały, że mnie się spieszyło do senatora, a nie do Łodzi.

Pan prezes zaprasza

Każdy, kto widział film „W chmurach”, wie dobrze, jakim przeżyciem dla łowcy mil jest osiągnięcie wyższego statusu. Dla bohatera granego przez George’a Clooneya latanie i zbieranie mil stało się obsesją, a zdobycie czarnej karty życiowym spełnieniem. Bohaterem wśród łowców mil stał się ostatnio Amerykanin Tom Stucker, który po 29 latach lotniczych podróży i zebraniu 10 mln mil zyskał tytuł najczęściej podróżującego pasażera, a szef linii United wręczył mu kartę Titanium gwarantującą dożywotne przywileje. Amerykańskie linie mają bowiem specjalną kategorię wyróżnień dla pasażerów, których dorobek liczy się w milionach mil. Sam Stucker przyznał nieśmiało, że za lataniem nie przepada, ale co robić, taką ma pracę (szkoli handlowców firm samochodowych).

Aerofobia to rzadka przypadłość wśród łowców mil, którzy na ogół lubią latać. W Polsce początkujących łowców jest 0,5 mln, jednak pierwszy srebrny status (FTL) osiągnęło 22 tys. osób. Średnia wieku 35 lat, blisko 70 proc. stanowią mężczyźni.

– Senatorów i honów jest łącznie ok. 5 tys. Jaką część w tej grupie stanowią sami honowie, to tajemnica – wyjaśnia Jan Gąsowski, menedżer Miles&More i programów lojalnościowych w PLL LOT. W centrali LOT krążą jednak informacje, że jest to grupa licząca najwyżej kilkadziesiąt osób. Głównie prezesi dużych firm, biznesmeni, którzy nie dorobili się jeszcze własnych samolotów. Marcin Piróg, prezes LOT, zaprasza honów regularnie na biznesowe śniadania. To jedna z form dopieszczania najcenniejszych klientów. Honowie chętnie korzystają z zaproszeń. Dyskutują na temat funkcjonowania linii, mają pomysły dotyczące siatki połączeń czy obsługi. W końcu są fachowcami – dużą część życia spędzają na pokładach samolotów.

Lojalność popłaca

Lotnicze programy lojalnościowe są fenomenem – niezwykle rozbudowane, ze skomplikowanymi regułami, wyjątkowo angażują uczestników. Nikomu nie zdarzyło się chyba tankować paliwa czy robić zakupów jedynie po to, żeby zdobyć trochę punktów na karcie lojalnościowej. A w przypadku łowców mil to częste zjawisko. Linie świadome tego uzależnienia otwierając nowe połączenia, często kuszą wysokimi premiami milowymi. Wiele osób poleciało z Warszawy do Gruzji tylko dlatego, że bilety były stosunkowo tanie, a na dodatek wysoko premiowane. Łowcy mil polują na takie okazje. LOT tak dziś walczy o pasażerów na liniach krajowych z nowym konkurentem OLT. – Mamy promocję: odbywając piętnaście lotów po kraju, zdobywa się od razu srebrną kartę M&M – mówi Jan Gąsowski.

Mają swoje pisma, fora internetowe, a czas oczekiwania na lotniskach często wypełniają dyskusjami na temat kart, statusów, programów różnych linii oraz zalet salonów biznesowych na lotniskach całego świata.

Tak jak Paweł, który może godzinami opowiadać o lataniu. Jest łowcą mil od wielu lat. Nie takim z przypadku, ale ideowym. Lata trochę służbowo, ale więcej prywatnie. – Od dziecka pasjonuję się lotnictwem. Uwielbiam latać, znam wszystkie typy maszyn i siatkę połączeń, najlepiej czuje się na lotnisku – zapewnia rozkładając długi wachlarz kart lotniczych.

Właśnie niedawno dostał z niemieckiej centrali M&M uroczysty list z urodzinowymi życzeniami. Dyrektor marketingu i produktu PLL LOT życzyła mu sukcesów w życiu zawodowym i prywatnym z nadzieją, że „złota karta o statusie senator nadal będzie dla Pana wiernym towarzyszem podróży”. Poza kartą M&M ma także karty innych sojuszy lotniczych – m.in. One World (BA, Iberia), Flying Blue (Air France/KLM) oraz karty wielu innych linii, którymi zdarzało mu się lecieć. Zawsze zakłada sobie kartę lojalnościową, bo nigdy nie wiadomo, czy nie poleci jeszcze raz.

Kiedy jednak ma wybór, stara się wybierać linie Star Alliance, by nie utracić statusu senatora. Jest lojalny, więc z punktu widzenia LOT karta spełnia swoje zadanie. – Śledzę promocje i jeśli gdzieś pojawi się atrakcyjna oferta, kupuję bilet i lecę. Na LOT nie grymaszę, nie przepadam za Lufthansą, lubię za to latać liniami azjatyckimi, mają najwyższy standard obsługi – deklaruje. Kiedy do eksploatacji wszedł pierwszy wielki Airbus A380, długo nie usiedział. Musiał poznać nową maszynę. Pierwszym połączeniem obsługiwanym przez giganta był Londyn–Singapur. Singapore Airlines należą do programu M&M, więc za zebrane mile kupił bilet, a na lot z Warszawy do Londynu znalazł promocyjną ofertę.

1,5 centa za milę

Miles&More jest największym lotniczym programem lojalnościowym, w którym na całym świecie uczestniczy 22 mln pasażerów linii należących do sojuszu Star Alliance. Głównym operatorem programu jest Lufthansa wraz z kilkoma liniami europejskimi (m.in. LOT, Swiss, Austrian, Croatia, Brussels), zaś partnerami inni uczestnicy sojuszu z całego świata, a także wiele firm spoza branży lotniczej chcących zarabiać na uzależnieniu łowców mil. Mile dzielą się bowiem na lotnicze i naziemne. Status można budować tylko w chmurach, ale mile premiowe można ciułać korzystając także z hoteli, kart bankowych, wypożyczalni samochodów, a nawet robiąc zakupy w supermarketach.

W przypadku linii amerykańskich większość dorobku milowego zdobywana jest dziś na ziemi. Programy dla łowców mil mają wszystkie normalne linie. Tanich i czarterowych na taką rozrzutność raczej nie stać. Raczej – bo koszty kosztami, a walka o pasażera jest bezwzględna. Dlatego niektóre linie jak np. Germanwings zdecydowały się jednak na własne programy lojalnościowe.

Ile mil zgromadzili na kontach polscy pasażerowie LOT? To najściślej strzeżona tajemnica. Podobnie jak koszty funkcjonowania programu i zasady wzajemnych rozliczeń między liniami. A rozliczać się trzeba, kiedy jakaś linia oferuje bilet lub inne przywileje za mile zebrane u innego przewoźnika.

Rozbudowywane programy lojalnościowe kosztują linie lotnicze coraz więcej. Według specjalistycznego serwisu InsideFlyer.com podróżni wszystkich linii mają dziś zgromadzone na swoich kartach blisko 10 bilionów premiowych mil. Wartość jednej mili eksperci szacują na 1,5 centa, a to oznacza, że łowcy mil dysponują majątkiem ok. 145,5 mld dol. Żeby udźwignąć ten ciężar, linie limitują w poszczególnych rejsach liczbę miejsc oferowanych za mile.

Poselskie loty

Ten majątek kłuje w oczy. Lotnicze programy lojalnościowe są krytykowane ze wszystkich stron. Że są nieetyczne i korupcyjne, że za przywileje nielicznych płacą zwykli podróżni, że sztucznie nakręcają ruch lotniczy niszczący powłokę ozonową. W Norwegii urząd ochrony konkurencji zakazał stosowania programów lojalnościowych na liniach wewnętrznych tłumacząc, że to zaburza konkurencję. Rządy wielu państw nie przepadają za programami lojalnościowymi, bo muszą ponosić wysokie koszty podróży urzędników, którzy przy okazji powiększają swój prywatny majątek. A to z kolei prowadzi do szukania pretekstów do lotniczych delegacji. Prywatne firmy też mają z tym problem. Dlatego LOT z obawy, żeby właściciele firm nie szukali tańszych form transportu dla swoich przedstawicieli, oferuje także firmom zbieranie mil – i to bez odbierania ich latającym pracownikom.

W Australii pracownicy służby publicznej nie mogą zbierać mil w podróżach służbowych. Podobnie jak niemieccy parlamentarzyści – ich premiowe mile z lotów Lufthansą gromadzone są na koncie Bundestagu, obniżając koszty transportu. Taka sytuacja skłoniła ostatnio mniejszego konkurenta Air Berlin do ruchu, który zakończył się wielkim skandalem: linia postanowiła podarować parlamentarzystom swoje złote karty.

W Polsce sprawa mil gromadzonych przez posłów i senatorów dzięki służbowym biletom pojawia się z częstotliwością dyktowaną przez media, które co pewien czas próbują podliczyć ich dorobek milowy i zapytać, kto za to płaci? Parlamentarzyści mają nieograniczone możliwości latania po kraju i wiele okazji do dalszych podróży. Kilka lat temu poseł Tadeusz Iwiński (SLD), lotniczy rekordzista, skarżył się w Sejmie, że jest szykanowany przez tabloid, który wyliczał mu pokaźne konto milowe. Poseł tłumaczył, że za swoje mile fundował bilety ubogim, ale nie chce się tym chwalić. Podobną strategię stosują inni sejmowi łowcy mil. Przyparci do muru sprawę bagatelizują bądź tłumaczą, że mile dają na cele charytatywne albo korzystają z nich pracownicy biura poselskiego. Jednak pojawiające się pomysły, żeby sprawę uregulować na wzór niemiecki, szybko w Sejmie umierają. Łowienie mil ma swój urok. Trudno się rozstać z nadzieją, że kiedyś zostanie się honem, którego limuzyna zawiezie pod trap.

Polityka 17-18.2012 (2856) z dnia 25.04.2012; Rynek; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Oblatani"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną