Nie tak miało być. 18 maja, po miesiącach wyczekiwania Facebook wszedł na giełdę. Miał być największy debiut w dziejach rynków finansowych, skończyło się na trzecim w historii: największy portal społecznościowy wystartował z mniejszą kapitalizacją niż VISA i General Motors, choć większą niż główny rywal – Google. Ale sądząc po reakcji rynku, ta wycena jest mocno zawyżona. Nie było oczekiwanego skoku notowań w dzień debiutu, przeciwnie, kurs Facebooka zaczął słabnąć i nie spadł poniżej ceny emisyjnej tylko dlatego, że banki odpowiedzialne za debiut skupowały akcje. Drugiego dnia handlu, gdy pomocników już zabrakło, akcje zanurkowały o 11 proc.
Skąd nagły sceptycyzm po wielomiesięcznej euforii? Niektórzy inwestorzy dopiero teraz przejrzeli na oczy i zobaczyli, że firma wyceniana na ponad 100 mld dol. (dwa razy więcej niż Boeing czy BMW, trzy razy więcej niż Orange) zarobiła w ubiegłym roku niewiele ponad 1 mld dol. Sam Facebook tuż przed debiutem dopisał do prospektu emisyjnego informację, że nie wie jeszcze, jak zarabiać na reklamie na urządzeniach przenośnych, a bank Morgan Stanley, który wprowadzał firmę na giełdę, w ostatniej chwili obciął prognozę tegorocznego zysku informując o tym tylko wybranych inwestorów. Rozczarowani debiutem pozywają teraz bank i firmę za to, że wprowadziła ich w błąd i naraziła na straty.
Obserwatorzy rynków spekulują, że słaby start Facebooka to koniec snu o potędze mediów społecznościowych i zapowiedź pęknięcia drugiej bańki internetowej. Firma Marka Zuckerberga nie zdoła osiągnąć zysków wliczonych w jej obecną kapitalizację, więc jej kurs musi spaść – zwłaszcza że na rynek trafiła zaledwie jedna szósta akcji, a w nadchodzących miesiącach giełdy zaleją kolejne transze.