Pół roku temu brytyjski historyk Niall Ferguson uraczył świat wizją Europy w 2021 r. Przy satyrycznym tekście w „Wall Street Journal” znalazła się stosowna mapka: kilka lat po kryzysie niemal cały kontynent zajmują Stany Zjednoczone Europy. Niemcy pogodzili się z transferami na biedne południe, a Włosi – z najazdem turystów z bogatej północy. Na stolicę USE wybrano Wiedeń. Tylko w górze mapy widać dwa odrębne byty: Ponownie Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz Unię Norweską, złożoną z krajów skandynawskich i Islandii. Polska, rządzona przez Radka Sikorskiego, leży w Krainie Leseferyzmu, która właśnie przystąpiła do Stanów. Główny wniosek Fergusona: strefa euro zamieni się w federację, Unia Europejska ulegnie rozpadowi.
Brytyjczycy nie należą do euroentuzjastów, ale mają dobrych historyków. Nie minęło pół roku, a stoimy u progu Europy opisanej przez Fergusona, tylko nikomu nie jest do śmiechu. Szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde daje wspólnej walucie mniej niż trzy miesiące – jeśli do tego czasu politycy nie znajdą rozwiązania, strefa euro po prostu się rozleci. Inwestorzy pozbywają się obligacji już nie tylko dłużników – jak Hiszpania czy Włochy, ale płatników – jak Niemcy. Strach padł na zwykłych zjadaczy chleba – wycofują oszczędności z banków, na razie w krajach południowych. – Zjednoczenie albo śmierć – to wybór, przed którym stoi dziś strefa euro – mówi Thomas Kleine-Brockhoff, ekspert German Marshall Fund w Waszyngtonie.
Ten dylemat ma zostać rozstrzygnięty na szczycie Unii 28–29 czerwca. Niedzielne wybory w Grecji nie mają już znaczenia, bo kryzys rozlał się na znacznie ważniejsze kraje.