Na co poszło 300 miliardów?
Z sensem i bez sensu. Na co wydajemy środki z Brukseli
Licząc w złotówkach, uzbierało się ponad 300 mld. Niezwykłe, że nie były to, jak za Gierka, kwoty pożyczone, ale darowane „za sam fakt istnienia”. Takiej bonanzy w historii Polski jeszcze nie mieliśmy. Załapaliśmy się na prawie dwa unijne budżety, ustalane w skali siedmioletniej – końcówkę tego, obejmującego lata 2000–06 oraz na budżet obecny, 2007–13, jako „biorcy unijnej pomocy netto”.
Należała nam się, bo wyrównywanie poziomu życia między różnymi regionami Europy jest zasadą założycielską Unii. Swój budżet, zwany perspektywą finansową, UE dzieli według klarownych zasad, żeby nie powiedzieć – algorytmu. Pod uwagę bierze kilka wskaźników, zwłaszcza wysokość produktu krajowego brutto na jednego mieszkańca oraz liczbę mieszkańców. Te kryteria zadecydowały, że ze środków pomocowych, przeznaczonych dla dziesiątki nowych członków, Polska zgarnęła połowę. To znaczy – tyle nam przyznano. Żeby słowo stało się ciałem, musieliśmy spełnić kolejne warunki.
Przede wszystkim wpisać się w narzuconą przez Brukselę logikę wydawania pieniędzy. Czyli najpierw dołożyć tak zwany wkład własny z krajowego budżetu, przeciętnie 15 proc. Obowiązuje przy realizacji projektów publicznych oraz przy dopłatach bezpośrednich dla rolników. Jeśli o środki europejskie stara się firma, jej wkład własny często musi być wyższy, im przedsięwzięcie bardziej komercyjnie opłacalne, tym wkład beneficjenta większy. Jak to wszystko dodać, robi się grubo ponad 340 mld zł. To więcej, niż w tym roku ma do wydania budżet całej Polski (328 mld zł). Od europejskich „płatników netto” dostaliśmy bonus w wysokości rocznych dochodów państwa polskiego.