To nie jest pierwszy upadek polskiej linii lotniczej, ale skala działalności OLT była na tyle duża, że skutki bankructwa odczuje wielu pasażerów. I to ich dziś najbardziej szkoda, bo wielu musi zmienić wakacyjne plany, zorganizować sobie w środku lata alternatywny środek transportu czy po prostu zrezygnować z wyjazdu. Kto za rezerwację nie zapłacił kartą, tylko przelewem, liczy na przyzwoitość właściciela linii i ma nadzieję, że zwróci on kwotę za bilet co do grosza.
Nagła likwidacja wszystkich rejsów feralnej linii oznacza prawdziwe trzęsienie ziemi nie tylko na polskim niebie, ale w całej branży transportowej. LOT, Eurolot i PKP Intercity oddychają z ulgą, bo OLT był dla nich na krajowych trasach olbrzymim zagrożeniem. Część pasażerów wróci do pociągów i autobusów, choć będzie z nostalgią wspominać szybkie i tanie rejsy. Niektórzy może rozczarują się lataniem i minie sporo czasu, zanim znowu zdecydują się kupić bilet u jednego z przewoźników. Jednak spora grupa dotychczasowych klientów OLT się nie podda i będzie czekać z nadzieją na powrót swoich ulubionych połączeń, choć już pewnie nie w tak niskich cenach jak dotychczas.
W najbliższych dniach czeka nas ożywiona dyskusja nad przyczynami bankructwa OLT, błędami menedżerów i niejasną rolą jedynego inwestora, czyli parabanku Amber Gold, który najpierw miał wspierać linię przez kilka lat, a kurek z pieniędzmi zakręcił już po niespełna czterech miesiącach. Jednak trzeba OLT oddać jedno – odegrał dla latania w Polsce rolę analogiczną do Air Polonii w latach 2003-2004. Tamta linia przyzwyczaiła nas do nowej formy podróżowania po Europie. Sama długo nie przetrwała, ale po niej przyszli Wizz Air, easyJet czy Ryanair i dziś nie wyobrażamy sobie naszych lotnisk bez szeregu połączeń do Wielkiej Brytanii, Skandynawii, Włoch albo Francji.