Jak niegdyś nad Imperium Brytyjskim, nad Citigroup nigdy nie zachodzi słońce. 160 krajów, 261 tys. pracowników, 200 mln kont – żaden bank nie jest tak widoczny, wszechobecny i globalny jak ten zarządzany przez Vikrama Pandita. Ale potężne kiedyś Citi to kolos na glinianych nogach. W 2008 r. rząd amerykański wyłożył 45 mld dol., by uratować go przed upadłością, a pierwszym bankiem Ameryki jest dziś JPMorgan. Citi wciąż trawi toksyczne aktywa i próbuje przekonać inwestorów, że nie jest zombie, jak banki japońskie po tamtejszym kryzysie lat 90. Ma zyski, ale jego kapitalizacja giełdowa sięga zaledwie połowy wartości księgowej, co oznacza, że inwestorzy wątpią w pełne zmartwychwstanie. Mają powody: w marcu bank nie zaliczył testów symulujących kolejny kryzys.
Nie tykać banków
Gdyby podwładni Baracka Obamy wykonywali jego polecenia, wielkiego Citi już by nie było. – W marcu 2009 r. prezydent nakazał Departamentowi Skarbu przygotować plan rozbicia banku – mówi Ron Suskind, autor książki „The Confidence Men”, opisującej początek zmagań Obamy z kryzysem finansowym. Po koszmarze z Lehman Brothers wielkie banki uznano za too big to fail, zbyt duże, by pozwolić im upaść. Państwo je wsparło, ale bankierzy spodziewali się brutalnej reformy, sam Obama zapowiadał, że zrobi z nimi porządek. – Chciał, by było jak w Szwecji. Megabanki miały zostać rozbite, toksyczne aktywa wydzielone do „złych” banków, a na Wall Street miały powrócić mniejsze, za to zdrowe instytucje – mówi Suskind.
Ale Obama przegrał z własnymi doradcami. Timothy Geithner, sekretarz skarbu, a wcześniej szef Banku Rezerwy Federalnej w Nowym Jorku, który gasił pożar na Wall Street po upadku Lehmana, planu nie przygotował. Główny doradca ekonomiczny Lawrence Summers powtarzał, by nie tykać banków, bo kryzys finansowy rozleje się na realną gospodarkę. Dokładnie tym samym straszyli bankierzy, na czele z prezesem rady nadzorczej Citi Robertem Rubinem, prywatnie znajomym Summersa i Geithnera. Kryzys i tak się rozlał, ale politycy ulegli szantażowi i banki uciekły spod noża. – Obama był zbyt zielony, by przeforsować własne zdanie – mówi Suskind. – A mógł zostać reformatorem na miarę Roosevelta.
Za czasów tamtego prezydenta, w 1933 r., uchwalono ustawę Glassa-Steagalla, zakazującą łączenia bankowości inwestycyjnej i detalicznej. Z Wielkiej Depresji Amerykanie wyciągnęli prostą lekcję: nie wolno mieszać gry na instrumentach finansowych z pilnowaniem oszczędności zwykłych ludzi. Tak było do 1998 r., gdy niejaki Sanford Weill dopiął swoją fuzję stulecia – połączył firmę inwestycyjną Travelers z bankiem Citicorp. Nowo powstała Citigroup łamała ustawę, ale Weill ani myślał dzielić imperium. Postanowił zmienić prawo, a pomogli mu w tym ówczesny sekretarz skarbu Rubin i jego zastępca Summers. Przez lata Weill chełpił się, że to on rozbił Glassa-Steagalla. Aż pod koniec lipca nagle stwierdził, że ustawę należy przywrócić, a banki podzielić.
JPMorgan ma dziś więcej aktywów niż Citi u szczytu potęgi. W ostatnim kwartale zarobił ponad połowę więcej niż dawny konkurent, ale ma własne problemy: w maju jeden z jego londyńskich traderów stracił 6 mld dol. na nieudanych transakcjach. Inne megabanki też są na cenzurowanym. HSBC, największy bank świata, walczy z zarzutami prania brudnych pieniędzy. Barclays, brytyjski numer dwa, zapłacił rekordową karę za manipulacje stawkami Libor (POLITYKA 28), przeciw kolejnym gigantom trwają dochodzenia. Chodzą słuchy, że w Ameryce największą ofiarą skandalu może być Citi – według magazynu „Fortune” ten bank najbardziej zaniżał stawki, zapewne po to, by uwolnić się od podejrzeń, że brakuje mu kapitału.
Zbyt duże, by upaść
Ten wysyp afer nie jest dziełem przypadku. Megabanki grają w finansowym kasynie i poruszają się na granicy prawa, bo inaczej nie utrzymałyby zysków. Bankowość detaliczna nie popłaca, za to kryzys pozwala spekulować niemal na wszystkim – to dzięki rozchwianiu cen megabankom udało się wyjść na prostą po upadku Lehmana, dziś zarabiają na kłopotach strefy euro. Ale pomogła też doktryna too big to fail – największe banki korzystają z domyślnej gwarancji, że państwo zawsze wybawi je z kłopotów, mogą więc pożyczać pieniądze taniej niż mniejsi konkurenci. Pierwsze zachęca do karkołomnych zakładów finansowych, jak ten w Londynie, drugie sprzyja tworzeniu karteli, jak ten domniemany wokół stawki Libor.
Ale kasyno ma się wkrótce zamknąć. W USA kończą się prace nad tzw. regułą Volckera, zakazującą amerykańskim bankom handlu instrumentami finansowymi na własny rachunek. Reguła, wymyślona przez byłego prezesa Rezerwy Federalnej Paula Volckera, to jedyny ząb, jaki ostał się w ustawie Dodda-Franka, skomplikowanej i rozwodnionej przez lobbystów reformie sektora finansowego. Jeśli zakaz wejdzie w życie, znacznie ograniczy spekulacyjną działalność banków. Ale na fali ostatnich wpadek i skandali wracają apele o dalszy krok: podział, a przynajmniej ograniczenie wielkości megabanków, by ich ewentualny upadek nie rodził zagrożenia dla reszty systemu finansowego i nie narażał podatnika na horrendalne koszty ratunkowe.
Krytycy banków pytają, co to za kapitalizm, w którym giganci z Wall Street nie mogą upaść. Rozmiar megabanków nie tylko naraża państwo i deformuje rynek, ale rzutuje też na ich własną wydajność. Były już prezes Barclays twierdzi, że przez lata nie wiedział nic o manipulacjach stawką Libor w jego firmie. Szef JPMorgan o chybionym zakładzie na 6 mld dol. dowiedział się podobno dzięki analitykowi serwisu Bloomberga. Jeśli to prawda, to megabanki są too big to manage – zbyt duże, by dało się nimi zarządzać. Systemy kontroli ryzyka, które miały zapewnić bezpieczeństwo, okazują się dziurawe, a same instytucje zbyt złożone, by można sprawować nad nimi należytą kontrolę. Zwłaszcza przy coraz bardziej skomplikowanych instrumentach.
Problemem Europy są raczej banki too big to save – zbyt duże, by mogło je ocalić pojedyncze państwo. Francja udźwignęłaby BNP Parisbas, Niemcy poradziłyby sobie pewnie z Deutsche Bankiem, ale już Austria może okazać się za mała, by ratować Erste Group z filiami w całej Europie Środkowej. Europa ma dziś nie tylko największe banki pod względem wielkości aktywów (patrz ramka), ale także największe sektory bankowe w proporcji do PKB. W USA łączne aktywa banków sięgają 61 proc. PKB, tymczasem w Niemczech urosły do 326 proc., we Francji – 420 proc., w Wielkiej Brytanii – aż 559 proc. PKB. A to w Europie, nie w Ameryce, trwa dziś kryzys wypłacalności państw i banków.
Hiszpania wystąpiła o pomoc dla swoich banków, bo nacjonalizacja tonącej Bankii z własnych środków oznaczałaby bankructwo rządu. Irlandia w 2010 r. przypłaciła ratowanie banków 32-proc. deficytem budżetowym, co przeraziło wierzycieli i zmusiło rząd do przyjęcia pakietu ratunkowego. W Europie jedna Islandia nie próbowała ratować swoich banków i dobrze na tym wyszła – cztery lata po krachu jej gospodarka kwitnie, bezrobocie spada, a państwo tropi za granicą bankierów, którzy nakręcili kryzys. Oczywiście Islandia nie miała innego wyjścia, niż poświęcić banki, ale w strefie euro panuje odwrotny odruch: podpierać wszystkie za wszelką cenę, nie dopuszczając do żadnych upadłości.
– W Europie jest mnóstwo banków, które były niewypłacalne, a państwa po prostu spłacały ich wierzycieli – mówi Nicolas Véron, ekspert od banków w brukselskim think tanku Bruegel. Rządy sprzątają po bankach, bo żaden nie chce mieć u siebie europejskiej wersji Lehman Brothers. Ale to podejście oznacza, że w Europie nie tylko giganci, ale nawet maluchy czują się bezkarne. W Ameryce państwo ocaliło od bankructwa cztery wielkie instytucje, ale 453 mniejsze banki, które upadły od 2008 r., po prostu zlikwidowano, najczęściej sprzedając je konkurencji, a straty przenosząc na wierzycieli. Europejska taktyka ratowania za wszelką cenę to prosta droga do Japonii, która uratowała banki, a potem przez 20 lat zmagała się z ich problemami.
Państwa europejskie dopiero od kilku lat tworzą procedury uporządkowanej likwidacji banków. Nawet one nie wystarczą jednak w razie niewypłacalności jednego z gigantów, którzy działają w wielu krajach naraz. Stąd pomysł mechanizmu likwidacyjnego dla całej strefy euro – nowy nadzór, który ma powstać przy Europejskim Banku Centralnym, miałby prawo przejmować banki zagrożone upadłością. Pytanie, czy mechanizm powstanie, zanim będzie potrzebny, czy też dopiero na gruzach wielkiego europejskiego banku. – Nie zdajemy sobie sprawy ze skali problemu bankowego. A gospodarka europejska jest o wiele bardziej uzależniona od banków niż amerykańska – dodaje Véron.
Megabanki do lamusa
Polska nie ma megabanku, którego musiałaby się obawiać. Największy polski bank PKO BP i tak jest pod kontrolą państwa, a na liście największych instytucji Europy i Ameryki zajmuje dopiero 121 miejsce. Więcej pytań rodzą filie zachodnich gigantów w Polsce: co stałoby się z córką, gdyby jedna z europejskich matek wpadła w niewypłacalność? Jak odgrodzić nasz system bankowy od kłopotów w innym kraju? Jak zabezpieczyć interesy polskich klientów? Przede wszystkim trzeba mieć narzędzia do przejmowania banków, dlatego Bankowy Fundusz Gwarancyjny przygotowuje polski mechanizm uporządkowanej likwidacji. Gdy ten powstanie, trzeba będzie zawrzeć porozumienia o współpracy z podobnymi instytucjami w krajach matek.
Ostry kryzys bankowy w Europie może być okazją do „udomowienia” polskich banków, co postulował kilka miesięcy temu były wiceminister finansów Stefan Kawalec. Z drugiej strony zmiany w Ameryce pokazują, że czas zapomnieć o tworzeniu krajowych czempionów bankowości. Megabanki odchodzą do lamusa, a ich podział może wymusić wkrótce sam rynek. Według „Financial Times” nagłe nawrócenie twórcy Citigroup Sandy’ego Weilla to znak, że inwestorzy tracą wiarę w model biznesowy wielkich instytucji. Nie chcą już lokować pieniędzy w bankach wyjętych spod praw rynku, które zajmują się wszystkim naraz i niczym porządnie, a do tego kumulują ryzyka.