Niemiecki przedsiębiorca Siegfried Rotthäuser i jego szwagier Rudolf Hannot, podobnie jak miliony Europejczyków, nie mogli zrozumieć, dlaczego właśnie poczciwa żarówka stała się śmiertelnym wrogiem unijnych polityków. Urządzili więc prowokację mającą obnażyć absurdalny, ich zdaniem, zakaz i sprowadzili z Chin 40 tys. tradycyjnych żarówek o mocy 75 i 100 W. Jednak żeby ominąć przepisy unijnej dyrektywy na granicy, zgłosili, że nie są to źródła światła, ale ciepła.
Zwykła żarówka bowiem zaledwie 5 proc. pobranej z sieci energii przekształca w światło, natomiast aż 95 proc. bezpowrotnie traci, emituje w postaci ciepła. Na terytorium Unii chińskie żarówki i tak jednak nie wjechały. Dwójka przedsiębiorców próbowała jeszcze wygrać sprawę przed sądem, ale wymiaru sprawiedliwości nie przekonała. Uznał on, że zakaz importu oraz produkcji obowiązuje, a panowie Rotthäuser i Hannot po prostu próbują go obejść.
Niechęć do nowinek
Choć potrzeba ochrony środowiska jest dziś w Europie oczywista, to krucjata przeciwko żarówkom nie przysporzyła Brukseli popularności. Irytowało niemal wszystko: administracyjny przymus, brak publicznej debaty, a także – oczywiście – wysokość cen pozostających na rynku żarówek.
W Polsce niechęć ludzi do technologicznych nowinek nie była jednak powszechna. Według danych GUS w 2009 r., kiedy weszły w życie pierwsze zakazy, aż dwie trzecie gospodarstw domowych miało już przynajmniej jedną świetlówkę kompaktową, a jedna trzecia nowoczesną żarówkę halogenową lub diodową. Wprowadzone 4 lata temu rozporządzenie UE znacznie przyśpieszyło zmiany.
We wrześniu 2009 r. w krajach Unii zakończono produkcję żarówek 100-watowych oraz wszystkich matowych. Rok później przyszła kolej na 75-watówki, potem do listy zakazanych dołączyły te o mocy 60 W.