Paliwo z kukurydzy, rzepaku czy zboża miało nas ratować przed ociepleniem klimatu, gdyż emituje mniej dwutlenku węgla. Efekt jest globalny – wiele krajów zaczęło masowo wycinać lasy deszczowe, pochłaniające dwutlenek, żeby na ich miejsce sadzić rośliny, z których można robić biopaliwa. CO2 w atmosferze przybyło, dodatkowo wzrosło zagrożenie powodziami. Drugim celem miało być zagospodarowanie rosnących nadwyżek żywności. Ten z kolei został znacznie przestrzelony. Odkąd produkcja biopaliw ruszyła na dużą skalę, żywność na świecie drożeje w niepokojącym tempie. Wzrosty cen zboża, kukurydzy czy cukru są dwucyfrowe, zaś płace, z powodu światowego kryzysu, nie rosną. Najbardziej uderza to w kraje najbiedniejsze.
Także w Polsce po raz pierwszy od lat udział wydatków na żywność w budżetach domowych rośnie. Gwałtownie rosną też wydatki na transport. Produkcja biopaliw jest droższa niż tradycyjnej benzyny i oleju napędowego. Producenci, bojąc się kar finansowych za niewykonanie limitów dolewania biopaliw, ich koszty dodają do paliw tradycyjnych. Zwłaszcza teraz, gdy minister finansów cofnął ulgę w akcyzie. Nie ma żadnych argumentów, żeby tę obłędną spiralę nakręcać nadal.
Komisja Europejska wycofuje się więc z nakazu, by do 2020 r. udział biopaliw dodawanych do paliw kopalnych sięgnął 10 proc. Obecnie średnia w UE wynosi 4,5 proc. Ale Polska jest w awangardzie bioentuzjastów, do tradycyjnej benzyny czy ON dolewamy już prawie 7 proc. biokomponentów, a w przyszłym roku limit ma wzrosnąć. Od lat z wielką skutecznością PSL forsuje bowiem wzrost produkcji biopaliw. Zwłaszcza grupa posłów – właścicieli gorzelni, do której dołączyli duzi producenci zboża i rzepaku.