W spektakularnej i bardzo rzadko spotykanej akcji nadzorów lotniczych Japonii, USA i Unii Europejskiej uziemiono wszystkie 49 sprzedane do tej pory maszyny. Amerykański minister transportu Raymond LaHood oświadczył w piątek, że postoją tak długo aż władze „na 1000 procent będą pewne”, że konstrukcja jest bezpieczna. To oznacza bezterminową, w praktyce kilkunastotygodniową a może i dłuższą przerwę w lataniu. Japończycy, którzy są zresztą współproducentami samozapalających się litowo-jonowych baterii samolotu, już zaczęli ich własne badania. Wyniki prześlą do Ameryki, potem będą kolejne ekspertyzy nie tylko zresztą tego elementu. Na wizerunku Boeinga to już nie skaza, ale rana. W duże kłopoty wpadną także niektórzy przewoźnicy, choćby PLL LOT.
Ten samolot, to już dzisiaj jasne, od początku nie miał szczęścia. Zanim sfrunął z desek projektantów reklamowano go bez litości: że taki nowoczesny, ekonomiczny, robiony z superlekkich materiałów, skomputeryzowany. I wszystko to prawda. Ale jednocześnie była to konstrukcja absolutnie nowa, a nie żaden kolejny lifting od lat znanego modelu. Do przetestowania i szczegółowego sprawdzenia było absolutnie wszystko: każde niestandardowe rozwiązanie, materiał, część, każdy nit i każdy najmniejszy drobiazg. A szło jak po grudzie. Np. LOT dostał swoje pierwsze dwa Dreamlinery z blisko czteroletnim opóźnieniem. Inni przewoźnicy podobnie. Jak widać ciągle za wcześnie.
Optymiści mówią, że to nieuniknione choroby wieku dziecięcego. Cierpiał na to i konkurujący zawzięcie z Boeingiem Airbus, wcześniej McDonnell Douglas i brazylijski producent Embraerów. Dlaczego Boeing miałby być wyjątkiem? Po prostu tak musi być! W przypadku producenta z Seattle zaskakuje jednak intensyfikacja problemów i ich rozrzut, bo prócz potencjalnie bardzo groźnych dymiących baterii, rozszczelniały się też drzwi samolotu, były problemy z hamulcami, z systemem elektrycznym, zdarzały się wycieki paliwa.