W środę lotnisko Chopina w Warszawie świętowało, ale nie dzięki swojemu największemu klientowi. Witało linię Emirates, która zainaugurowała połączenie do Dubaju i w ten sposób dołączyła do bardzo już licznego grona przewoźników, próbujących podebrać Lotowi klientów. Są wśród nich zarówno niskokosztowi Wizz Air i Ryanair, jak i Lufthansa czy Qatar Airways. Wszyscy oni po cichu liczą na powtórzenie się scenariusza węgierskiego - upadek narodowej linii, przygniecionej ciężarem długów.
Jednak na razie muszą poczekać, bo Skarb Państwa, ratując LOT, sięgnął po prawdziwie desperackie rozwiązanie i wybrał na prezesa Sebastiana Mikosza. Już raz kierował on narodowym przewoźnikiem, ale w 2010 r. musiał odejść, bo nie miał wystarczającego poparcia u ówczesnego kierownictwa resortu. Teraz minister Mikołaj Budzanowski, walcząc o swoją posadę, wraca do Mikosza w nadziei na cud.
Mikosz to wróg związków zawodowych, ale co przeszkadzało kilka lat temu, gdy sytuacja LOT-u była jeszcze w miarę stabilna, teraz okazuje się nie być żadnym problemem dla Skarbu Państwa. Wiadomo, że linię czeka drastyczna restrukturyzacja, czyli cięcie liczby połączeń i maszyn, a także masowe zwolnienia. Związkowcami tym razem nikt się nie będzie przejmował, nawet jeśli zorganizują strajk, więc bezwzględny Mikosz bardzo się rządowi przyda.
Kłopot w tym, że w międzyczasie stracono ponad dwa lata, które można było wykorzystać na spokojniejsze i efektywniejsze reformowanie niż nadchodząca terapia szokowa. Wtedy nie było jeszcze kroplówki, czyli pomocy publicznej, więc harmonogram zmian mogliśmy ustalać sami, a nie pod dyktando Brukseli. Szansę zmarnowano, zatem teraz zamiast cieszyć się Dreamlinerami, będziemy z niepokojem patrzeć, co wyjdzie po przeprowadzeniu ekspresowej kuracji odchudzającej.
Sebastianowi Mikoszowi trzeba życzyć przede wszystkim jednego – dobrych kontaktów z ministrem skarbu, który da nowemu prezesowi wolną rękę w szukaniu strategii. Bo skutecznego scenariusza rozwoju dla LOT-u ani ten rząd, ani poprzednie nigdy nie miały. Przez lata przewoźnik dryfował od jednego pomysłu do drugiego, po drodze tracąc pieniądze i udziały w rynku. Nie został w porę sprzedany Lufthansie, która potem podebrała mu wielu klientów, a z polskich portów uczyniła rezerwuar pasażerów przesiadkowych dla Frankfurtu i Monachium.
Dziś LOT ostatkiem sił próbuje się bronić przed agresywnymi konkurentami atakującymi ze wszystkich stron, a wielu Polaków zastanawia się, dlaczego jest wspomagany z ich pieniędzy. Oby nowy prezes znalazł choć trochę miejsca na zatłoczonym niebie, bo jeśli mu się to nie uda, następcy Sebastiana Mikosza nie trzeba będzie już wybierać.