Pierwsze emerytury z Otwartych Funduszy Emerytalnych (OFE) miały być wypłacone w 2010 r., gdy pracę w wieku 60 lat kończyły najstarsze roczniki kobiet objęte reformą z 1999 r. To one powiedziały nowemu systemowi: sprawdzam. I marnie na tym wyszły. Okazało się, że po 10 latach „pomnażania” przez OFE ich oszczędności (a było to wtedy aż 7,2 proc. składki emerytalnej) kapitałowa część emerytury będzie wynosić zaledwie kilkadziesiąt złotych. Zamiast obiecywanych wakacji pod palmami, pojawiło się niby proste pytanie: jak, a raczej: za co żyć?
Wysokości kapitałowej części świadczeń wystraszyli się także politycy i szybko otworzyli furtkę umożliwiającą kobietom powrót do ZUS. Państwowy ubezpieczyciel obliczał im emeryturę w taki sposób, jakby nigdy członkiniami OFE nie były i całą swoją składkę zostawiały w ZUS. Gdyby nie podjęły złej dla nich, jak się okazało, decyzji, te same pieniądze, księgowane tylko na indywidualnym koncie w ZUS, dawałyby im wyższe świadczenie.
Dobre państwo uchwaliło więc prawo, które działało wstecz. Dzięki temu byłe członkinie OFE dostają więcej, niż pozwalał na to stan ich oszczędności w OFE. Różnicę dopłacamy z podatków. Cieszyć się mogą tylko towarzystwa emerytalne. Przez te 10 lat nieźle zarobiły na opłatach, których nikt im przecież nie odbierze.
Przy pierwszych wypłatach z OFE ekonomiści tłumaczyli, że powody tak żałosnej wielkości świadczenia są dwa. Pierwszy to zbyt krótki okres oszczędzania. Efektywności rynku kapitałowego nie można oceniać po dekadzie. Żeby odczuć efekty pomnażania, powinniśmy zbierać w II filarze o wiele dłużej. Ostatnie symulacje Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych zakładają, że co najmniej 40 lat.
Drugi powód to światowy kryzys.