Prowokatorką okazała się dr Joanna Tyrowicz, specjalistka od rynku pracy, i jej studenci z Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego, przyszli kandydaci na bezrobotnych. Zaintrygowało ich, dlaczego pracodawcy nie korzystają z darmowego, państwowego pośrednictwa urzędów pracy? Z najświeższych badań NBP wynika bowiem, że zaledwie 10–15 proc. aktualnych ofert pracy trafia do pośredniaków. Jeśli więc – tak jak obecnie – państwowe służby zatrudnienia raportują, że dysponują 70 tys. wolnych miejsc pracy, pulę tę należy pomnożyć przez dziesięć. Latem liczba nieobsadzonych stanowisk sięga zapewne miliona.
Co tu nie gra? Dlaczego potencjalni pracodawcy i pracownicy zachowują się, jakby się bawili w ciuciubabkę, w której nie mogą na siebie trafić? Może tak bardzo do siebie nie pasują? Firmy szukają innych ludzi niż ci, którym brakuje pracy? Albo tym bezrobotnym – to dzisiaj taki modny argument – po prostu nie chce się pracować? Jak rekordzistce z Szydłowca, która w rejestrze bezrobotnych figuruje od 23 lat i odrzuciła przez ten czas 90 ofert pracy. Na wszystkie te pytania częściowo można odpowiedzieć „tak”. Ale tylko częściowo.
Eksperyment przeprowadzono w lutym. To miesiąc, w którym bezrobocie jest zwykle najbardziej dotkliwe, a w tym roku okazało się szczególnie bolesne. GUS alarmował, że liczba poszukujących pracy przekroczyła 2 mln 300 tys. osób. O tej porze roku popyt na pracę jest najniższy, nie zaczynają się jeszcze roboty sezonowe. Każda więc oferta powinna być przez służby zatrudnienia witana z radością.
Studenci dr Tyrowicz na oficjalne adresy mailowe 381 powiatowych urzędów pracy (PUP) i ich 33 filii, czyli do wszystkich pośredniaków w kraju, wysłali po cztery oferty pracy. Prowokacja polegała na tym, że w każdym przedstawili się jako nowa, lokalna firma, która poszukuje kierowcy, osoby sprzątającej magazyn, specjalisty do działu księgowości oraz handlowca.