Cel inflacyjny, który postawiła sobie Rada Polityki Pieniężnej NBP, to 2,5 proc. w skali roku z akceptowalnym odchyleniem o jeden punkt procentowy w górę lub w dół (a więc pożądany poziom inflacji wynosi pomiędzy 1,5 a 3,5 proc.). Nieprzypadkowo. Bo z inflacją wcale nie jest tak, że zawsze im niższa, tym lepsza. Kiedy zbliża się w okolice zera, a jeszcze bardziej wtedy, kiedy spada poniżej zera, zaczyna być problemem właśnie dlatego, że jest zbyt niska.
Przez lata przyzwyczailiśmy się do czegoś innego. Wprawdzie od czasów, gdy inflacja w Polsce przekraczała 1000 proc. w skali roku, minęły już ponad dwie dekady, a 13 lat od czasu, gdy po raz ostatni mieliśmy do czynienia z inflacją dwucyfrową, jednak w powszechnej opinii uporczywy wzrost cen stanowi jedną z największych bolączek gospodarczych Polski. Dlatego właśnie NBP toczy z nim bezpardonową walkę, realizując strategię bezpośredniego celu inflacyjnego. Najogólniej mówiąc, polega ona na tym, że bank centralny zakłada pożądany poziom inflacji (właśnie owe 2,5 proc.). Jeśli z bieżących danych i prognoz wynika, że rzeczywisty wzrost cen może okazać się znacząco wyższy od celu inflacyjnego, należy bez wahania podnosić stopy procentowe. Jeśli jednak wygląda na to, że na dobre spadnie znacznie poniżej celu, stopy należałoby natychmiast obniżać.
Warto zauważyć, że w swoich ocenach bank centralny musi opierać się głównie na prognozach, rzeczywisty wpływ zmian stóp procentowych na inflację odnotowuje się bowiem zazwyczaj dopiero po upływie kilku kwartałów. Dlatego nawet bieżące dane GUS na temat tempa wzrostu cen znacznie odbiegającego od celu inflacyjnego nie muszą wcale oznaczać konieczności natychmiastowej zmiany stóp procentowych. Rada Polityki Pieniężnej NBP może przecież uznać, że mamy do czynienia z krótkookresowym odchyleniem od celu, które za kilka miesięcy zniknie bez żadnych działań ze strony banku.