Rok 2013 dla polskiej gospodarki już na starcie zapowiadał się marnie i nie widać powodów, żeby miał lepiej się skończyć. To, czego rządowi politycy mieli tym razem dla nas w nadmiarze, to był tylko optymizm.
Niestety, okazał się nieuzasadniony, bo dochody państwa, wskutek gospodarczej stagnacji, malejącej konsumpcji i braku inwestycji daleko nie nadążały za wydatkami. Minister finansów w połowie roku gwałtownie zaczął więc szukać w resortach oszczędności. Uskrobał 8 mld złotych, ale to i tak nie wystarczyło, by wszystko zgadzało się w rachunkach. Ponieważ kolejne cięcia, jak trafnie zauważył premier, jeszcze bardziej pogrążyłyby słabnącą gospodarkę, rząd postanowił zwiększyć deficyt. Ostatecznie po sierpniowej nowelizacji budżetu, ma on wzrosnąć z 35,6 do ponad 51 mld złotych. To jest właśnie ten moment, kiedy trzeba powiedzieć, że żyjemy coraz bardziej na kredyt i ponad stan. A to kiedyś się zemści.
Kłopot w tym, że rozdęcie deficytu budżetowego do aż tak wielkich rozmiarów prowadzi jednocześnie do przekroczenia tzw. pierwszego progu ostrożnościowego w ustawie o finansach publicznych (relacja długu publicznego do PKB przekroczy 50 proc.). Konsekwencja i kara jest taka, że w kolejnym budżecie państwa relacja deficytu do dochodów nie może być wyższa niż w poprzednim. I kłopoty się piętrzą. Rząd chce więc na dwa najbliższe lata uchylić ten próg, a na jego miejsce wprowadzić „regułę wydatkową” polegającą na ograniczeniu tempa wzrostu wydatków w 2014 roku. Jak mówił swego czasu Lech Wałęsa „jak jesteś pan chory, to stłucz termometr”.
Tegoroczna nowelizacja budżetu to jeszcze nie jest prawdziwy gospodarczy dramat, choć jednocześnie jest to spora plama na politycznym wizerunku rządu, którą będzie z upodobaniem rozsmarowywać opozycja. Pożyczając więcej niż planowano, rząd stosuje taktykę „ucieczki do przodu”. Ma nadzieję, że w przyszłym roku koniunktura gospodarcza się poprawi, konsumpcja i eksport wzrosną, a wraz z nimi dochody państwa i sytuacja zacznie się normować. Oby miał rację, bo opinie w tej sprawie wśród ekonomistów są różne.
Na krótką metę dla portfeli Polaków wzrost zadłużenia państwa wydaje się obojętny, bo jednak nie sięgnięto po żadne narzędzia podatkowego ucisku (np. wzrost akcyzy). Na dłuższą metę cena jest jednak wysoka, bo mając większy deficyt państwo polskie pożyczy na rynku więcej i kiedyś te pieniądze będzie musiało oddać. Dziś nie bardzo widać, by miało z czego nie dokręcając jeszcze mocniej fiskalnej śruby. Młodsze pokolenia mają się czego bać.