Proceder doczekał się już nawet oficjalnej nazwy. Główny Inspektorat Farmaceutyczny określa go jako odwrócony łańcuch dystrybucji. Ta dystrybucja wygląda tak: medykamenty przyjeżdżają z zagranicy do polskiego dystrybutora, stamtąd kierowane są do aptek, czyli – prawie do pacjentów. Prawie, bo nagle znikają im sprzed nosa. Niektóre apteki, zamiast wystawić je na półki, odsprzedają hurtem komuś, kto je zawiezie do innego unijnego kraju. Bo tam są wyższe stawki.
Największy kłopot mają chorzy po udarze. Ci, których udało się uratować, muszą zażywać leki przeciwzakrzepowe, na przykład clexane. Niepodanie specyfiku na czas grozi nieodwracalnymi zmianami w mózgu, paraliżem, utratą zdolności do mówienia, a nawet śmiercią. 10 ampułek u producenta kosztuje ponad 114 zł, ale lek jest w sporej części refundowany przez państwo, pacjent płaci zaledwie 12 zł 38 gr. Płaci, jeśli uda mu się go kupić. Coraz częściej jednak się nie udaje. Rodziny biegają z receptą od apteki do apteki. Na nieformalnej, sporządzonej przez aptekarzy liście leków najczęściej znikających clexane zajmuje pozycję numer jeden. Są na niej również inne specyfiki przeciwzakrzepowe, m.in. fraxiparine.
Wysokie lokaty w tym alarmującym rankingu zajmują też leki onkologiczne, na przykład dla chorych na raka prostaty. Oni też mają rosnące powody do niepokoju, ponieważ coraz trudniej wykupić zoladex. Przerwanie kuracji grozi ponownym uaktywnieniem się nowotworu. Niweczy dotychczasowe efekty leczenia. Podobnie jak przy innych schorzeniach.
Rodziny pacjentów, u których zdiagnozowano padaczkę, żyją w ciągłym strachu, że któregoś dnia wyczerpią domowe zapasy keppry czy trileptolu i wtedy objawy choroby nie tylko wrócą, ale się nasilą. Próbują wymuszać na lekarzach dodatkowe recepty, żeby się zabezpieczyć. Przeważnie są to próby nieudane, ponieważ lekarzowi nie wolno wypisać więcej recept niż na dwumiesięczną kurację. W razie kontroli NFZ grozi mu kara. Zresztą, co po receptach, skoro i tak nie można ich wykupić? Chroniczny brak specyfików wziewnych, takich jak serevent czy seretide, może oznaczać, że chorzy mający trudności z oddychaniem po prostu się uduszą.
Na nieformalnej liście leków zagrożonych znajduje się 35 specyfików, dochodzą kolejne. Główny Inspektorat Farmaceutyczny udaje, że nic o niej nie wie. Zofia Ulz, jego szefowa, nie potrafi ocenić skali zjawiska, gdyż – jak twierdzi – sytuacja zmienia się dynamicznie. Michał Pilkiewicz z IMS, firmy badającej rynek farmaceutyczny, szacuje, że w 2012 r. wyjechało w ten sposób z Polski leków za 1,5 mld zł. Świeższych szacunków nie ma, ale tendencja się nasila. Braki stają się coraz bardziej dotkliwe. Wartość całego rynku leków refundowanych, bo o nie tu głównie chodzi, wynosi około 9 mld zł rocznie.
Nie ma danych mówiących, ile osób traci życie z powodu niemożności wykupienia leku w aptece. Zrozpaczone rodziny przeklinają aptekarzy. Kto to słyszał, żeby w aptekach nie było leków?
Aptekarze też klną
Są w podobnej sytuacji jak ich klienci – oni też nie mogą kupić leków. W kraju jest wprawdzie ponad 700 hurtowni farmaceutycznych, ale w poszukiwaniu brakujących leków nie ma po co do nich zaglądać. Mówią, że nie mają. Często to prawda. Producenci coraz częściej nie wysyłają do hurtowni leków, których brakuje najbardziej – potwierdza Grzegorz Pakulski, prezes Kaliskiej Izby Aptekarskiej. Chodzi o specyfiki, które w naszym kraju kosztują dwa–trzy razy mniej niż w Niemczech, Szwecji czy Wielkiej Brytanii. Hurtownie zamiast je sprzedawać polskim aptekom, z powrotem sprzedawały je za granicę, zarabiając o wiele więcej. Prawo tego nie zabrania, we wspólnej Europie obowiązuje przecież swobodny przepływ towarów. To jeden z jej fundamentów.
– Rachunek ekonomiczny wręcz do takiego zachowania zachęca – stwierdza adwokatka Paulina Kieszkowska-Knapik współpracująca z firmami farmaceutycznymi. – Z badań wynika, że sprzedaż aż 60 proc. leków refundowanych jest w Polsce dla hurtowni nieopłacalna. Zarobić nie pozwalają narzucone przez państwo sztywne ceny i marże. Czy można się dziwić, że sprzedażą leków za granicę hurtownicy próbują swoją sytuację finansową poprawić? Zwłaszcza że polskie przepisy sformułowane są niejasno. Niby nakazują hurtowniom „zapewnić odpowiedni asortyment”, ale nie wyjaśniają, co to znaczy. W praktyce proceder jest więc bezkarny.
Żeby go jeszcze bardziej „ulegalnić”, hurtownie wybierają sobie jedną zaufaną aptekę, do której kierują dużą partię poszukiwanego leku. – Aptekarz zostawia sobie dziesięć procent opakowań, a resztę odsyła do hurtowni, korygując jednocześnie fakturę – opowiada wysoki urzędnik Ministerstwa Zdrowia. – I te 90 proc. opakowań, jako nieznajdujące nabywców, sprzedaje się za granicę. Inspektor farmaceutyczny na fakturach się nie zna, czerwone światełko mu się więc nie zapali. Więc teraz na kontrole musi się udać z pracownikiem skarbówki. Właściciel hurtowni, któremu grozi jej karne zamknięcie, szybko otwiera drugą. Spalona jest spółka, która prowadziła poprzedni interes, a nie – Kowalski, czyli jej właściciel. Zabawa w podchody trwa.
Więc koncerny farmaceutyczne postanowiły państwu pomóc i najbardziej poszukiwanych leków do hurtowni nie sprzedają. Albo wybierają tylko te, do których mają zaufanie. Które, ich zdaniem, nie ulegną pokusie i nie wyślą ich za granicę. Zastosowane przez producentów posunięcie w branży nazwano bajpasami. Główny Inspektorat Farmaceutyczny nazywa je Kanałami Sprzedaży Interwencyjnej i podaje jako sposób rozwiązania problemu. Dzięki bajpasom czy – jak woli GIF – kanałom sprzedaży interwencyjnej właściciele aptek zaczynają każdy swój dzień pracy tak jak Mariusz Politowicz z Pleszewa. Siadają do telefonu i dzwonią na infolinie. – Nie tylko każdy producent, ale każdy lek ma inną – zapewnia Politowicz. Dziennie obdzwonić trzeba więc kilkadziesiąt infolinii.
Kiedy już uda się połączyć, dialog z telemarketerem wygląda zazwyczaj tak: – Poproszę pięć opakowań clexane. – Nie ma. Pan zadzwoni jutro. Po godzinie dziewiątej jest to już odpowiedź standardowa. Więc mnożą się skargi aptekarzy do Wojewódzkich Inspekcji Farmaceutycznych. Takie jak ta, której oryginał skierowany został do Novartisu: „W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracownicy waszej infolinii 801 xxx xxx za każdym razem informowali mnie o całkowitym braku wyż. wym. leków. Doradzali telefonowanie od rana, ale to nic nie pomagało. Albo po pierwszym ciągłym długim sygnale pojawiały się krótkie sygnały zajętej linii, albo był komunikat »kierunek zajęty«”.
Kiedy wreszcie do aptekarza uśmiechnie się szczęście, zamiast pięciu opakowań dostanie trzy. Ale wcześniej telemarketer ma obowiązek sprawdzić, czy ktoś się pod aptekarza nie podszywa. W swojej bazie danych weryfikuje jego dane osobowe. – Niektóre firmy, np. dostawca insulin Ely Lilly, wręcz żądają ode mnie złamania prawa – skarży się Politowicz. – Podejrzewając, że proszę o pięć, a naprawdę na dziś potrzebuję tylko trzech opakowań, żądają przesłania im zeskanowanej recepty. Na recepcie jest numer przychodni, lekarza, dane pacjenta. Za ich ujawnienie grozi mi nawet utrata prawa wykonywania zawodu. GIF nazywa to szczegółowym monitoringiem sprzedaży do aptek.
Mimo bajpasów proceder masowej sprzedaży leków za granicę kwitnie nadal. Według Naczelnej Izby Aptekarskiej uprawiają go teraz apteki sieciowe. Tylko one mają możliwość zgromadzenia większych ilości medykamentów. Opinię aptekarzy, nieoficjalnie, podzielają także producenci. Aptekom robić tego nie wolno, łamią prawo. Ale są bezkarne.
Od stycznia 2013 r. Państwowa Inspekcja Farmaceutyczna skontrolowała 1500 aptek i 170 hurtowni. Z jakim skutkiem? Tego Zofia Ulz nie powie. Postępowanie objęte jest bowiem tajemnicą śledztwa. – I najczęściej umarzane – podpowiada adwokatka Paulina Kiszkowska-Knapik. Prokuratorzy nie są w stanie pojąć zawiłości systemu obrotu lekami refundowanymi w Polsce.
Podejrzenia Kieszkowskiej potwierdza statystyka Ministerstwa Zdrowia. Z 56 w pełni udokumentowanych spraw, które inspekcja farmaceutyczna skierowała do prokuratury do 2013 r., żaden podejrzany nie doczekał się jeszcze procesu, o wyroku nie mówiąc. 19 spraw już umorzono, przyjęcia jednej odmówiono. Do sądu na razie trafiło pięć. Reszta się toczy.
Bez szynki da się żyć
Równie zawiły był tylko system reglamentacji mięsa w PRL. Skutki jego doskonalenia i uszczelniania także są podobne. Leków ratujących życie, podobnie jak wtedy szynki, brakuje coraz bardziej. Tylko przyczyny są inne, no i bez szynki da się przeżyć.
Polscy pacjenci stali się bowiem ofiarami niewątpliwego sukcesu Ministerstwa Zdrowia. Ten sukces polega na tym, że podczas twardych negocjacji cenowych z zagranicznymi koncernami farmaceutycznymi produkującymi leki resortowym urzędnikom udało się wytargować bardzo niskie ceny. Nierzadko – najniższe w Europie. Stosowne do siły nabywczej zarówno państwowego NFZ, jak i polskich pacjentów. Dzięki tym niższym cenom biedny NFZ miał nieco mniej pieniędzy wydać na refundację. Oszczędności ulokowalibyśmy w lekach innowacyjnych. Producenci z niskich cen zadowoleni nie byli, ale w końcu – na biednego nie trafiło. Do interesu nie dokładają.
Tyle że we wspólnej Europie taki sukces jest niemożliwy, bo granice są otwarte. Jeśli w jednym kraju na identyczny towar ceny są wysokie, a w innym – kilkakrotnie niższe, to proces wysysania tańszego towaru nastąpić musi. To przecież naczynia połączone. W Polsce stało się to, z czym od kilkunastu lat nie mogą uporać się Hiszpanie, a także Grecy. Ceny leków ratujących życie są wprawdzie u nas, podobnie jak u nich, jedne z najniższych w Europie, ale dostać ich nie można. Pacjenci, zamiast beneficjentami, zostali ofiarami.
Każdy z producentów brakujących leków mógłby ich na zawołanie dostarczyć więcej. Każdą ilość. Ale tego nie zrobi. Z kilku powodów. Pierwszy, którego nikt oficjalnie nie podnosi – po co? Im bardziej problem stanie się palący, tym szybciej państwo, pod naciskiem zrozpaczonych pacjentów, ustąpi z cenowej twardości. Zgodzi się na wyższą cenę. Ssanie z zagranicy zmaleje.
Powód drugi – podnosić można i trzeba. Producentów obowiązują limity sprzedaży leków refundowanych. Czyli takich, za które lwią część należności płaci państwo. Gdyby sprzedali więcej, zostaliby finansowo ukarani. Sprzedający ustala ową coroczną pulę wspólnie z kupującym (czyli koncern wspólnie z NFZ) w oparciu o potrzeby rynku. Jeśli dostawca określony limit przekroczy i np. w Polsce sprzedałby tak potrzebnych leków przeciwzakrzepowych czy onkologicznych więcej, niż ów limit przewiduje – musiałby Narodowemu Funduszowi Zdrowia zwrócić cały koszt ponadlimitowych opakowań. Czyli, praktycznie, koncern by je polskim pacjentom zafundował. A przecież instytucją charytatywną nie jest i tego nie zrobi. Dostaw brakujących leków nie zwiększy.
Po co te limity wprowadzono? Zanim ktoś zacznie je krytykować, warto przypomnieć, co się działo wcześniej. Otóż dostawcy, za pośrednictwem aptek i lekarzy, chwytali się przeróżnych sposobów, aby popyt na leki refundowane zwiększyć. Sztucznie, bez realnej potrzeby. Na przykład ceną za grosik. Grosik płacił aptece pacjent, ale nie państwo. Państwo płaciło cenę, jaką wyznaczył dostawca. Czyli wysoką, kilkadziesiąt, a często i kilkaset złotych za opakowanie. Chorzy – na przykład cukrzycy – kupowali więc na zapas, a potem wyrzucali, a NFZ płakał i płacił. Pieniądze wyciekały szerokim strumieniem.
Stąd te limity i kolejny kłopot. Nie bardzo wiadomo, jak z niego wybrnąć. Nawet bowiem gdyby Ministerstwo Zdrowia zwiększyło awaryjnie tegoroczny limit leków masowo sprzedawanych do innych krajów, to i tak przecież nie zostaną one w naszych aptekach. Wyjadą za granicę.
Wariant hiszpański
Hiszpania z podobnym problemem boryka się od kilkunastu lat. Rozwiązała go połowicznie. Każda hurtownia, która chce sprzedać poza kraj leki z listy medykamentów najczęściej znikających, musi prosić o zgodę tamtejszy odpowiednik naszego głównego inspektora farmaceutycznego. To żmudna biurokracja, ale zakazać po prostu – nie można. Byłoby to łamanie wspólnotowego prawa do konkurencji oraz swobodnego przepływu towarów.
Komisja Europejska taki „eksport równoległy”, czyli sprzedaż leków z krajów tańszych do droższych, popiera. Traktuje jako tworzenie bardzo pożądanej konkurencji, która daje szanse na obniżenie cen w przyszłości. Ale ta sama Komisja Europejska nakazuje rządom zapewnić społeczeństwu dostęp do leków. Zwłaszcza tych ratujących życie.
Ta zdrowa i pożądana konkurencja – w myśl której nie wolno zabronić wywozu – rujnuje jednocześnie rynek, z którego leki są wysysane. Sposobu, jak ten ogień z wodą pogodzić, Bruksela na razie nie wymyśliła. Każdy kraj próbuje więc sobie radzić, jak może.
My zastanawiamy się nad wariantem hiszpańskim. Projekt ustawy jest nawet od kilku miesięcy gotowy, ale trwają żmudne negocjacje z Brukselą, które prowadzi Igor Rodziewicz-Winnicki, wiceminister zdrowia. Jego szef Bartosz Arłukowicz boi się bowiem sytuacji, że nowe, ochoczo uchwalone przez nasz parlament prawo zostanie oprotestowane przez Komisję Europejską jako niezgodne z prawem wspólnotowym. A wtedy sprawa się zablokuje na dobrych kilka lat. O unii lekowej, na wzór unii energetycznej, trzeba będzie zapomnieć.
Grecja, która ma podobny kłopot, postanowiła się Brukselą nie przejmować. Praktycznie, choć nie wprost, sprzedaży brakujących leków za granicę zakazuje. Tylko że nie jest w stanie tego zakazu wyegzekwować. Greckich pacjentów pozbawiają niezbędnych medykamentów także polscy importerzy. W ramach pożądanej konkurencji. Ale kiedy tańsze leki wjeżdżają do Polski, wtedy „dystrybucja odwrócona” bardzo nam się podoba.