W 1990 r. inflacja wynosiła 560 proc. Stała, bo trzymana twardą ręką przez Leszka Balcerowicza, była tylko cena dolara (9,5 tys. ówczesnych zł, po denominacji kurs wynosiłby 95 gr). Drożało wszystko oprócz dewiz. Kto mógł, sprowadzał towary z zagranicy. Wielu najbogatszych dziś Polaków zaczynało wtedy jako właściciele łóżek polowych, na których rozkładali importowany towar. Żywność najczęściej z Niemiec, odzież z Turcji, komputery z Singapuru. Wyższym etapem rozwoju polskiego kapitalizmu były kioski-szczęki. Na ulicach zakwitł wolny handel, pierwszy objaw wolnego rynku. To on okazał się zabójczy dla wielkich państwowych przedsiębiorstw, które dominowały w poprzednim, jurajskim ekosystemie gospodarki.
Pamiętam audycję w TVP, w której udział brali związkowcy z fabryk odzieżowych, które poddały się jako jedne z pierwszych. Atakowali plan Balcerowicza, ale wszyscy, jak jeden mąż, mieli na sobie charakterystyczne tureckie sweterki. Objawy swoistego rozdwojenia jaźni mieliśmy wtedy wszyscy. W roli konsumentów czuliśmy się coraz lepiej, podobały nam się otwarte granice i sklepy pełne kolorowych towarów. Jako pracownicy polskich firm padających pod ciosami zagranicznej konkurencji bardzo jednak przeciwko temu protestowaliśmy.
Zawrotu głowy dostawały też tzw. brygady Marriotta. To byli zagraniczni doradcy, którzy przyjechali pomagać nam w transformacji, uczyć kapitalizmu. Mieszkali w najbardziej wtedy luksusowym hotelu w Warszawie. Dostawali 2 tys. dolarów dziennie. Z brytyjskiego funduszu pomocowego dla Polski Know-How Fund, z którego skonsumowaniem szybko się uporali.