Enrico Cucchiani, były prezes włoskiego banku Intesa Sanpaolo, jeszcze w ubiegłym roku nazwał Węgry koszmarem dla bankowców. Trudno mu się dziwić, bo jego węgierska spółka córka wyjątkowo dotkliwie odczuła skutki polityki prowadzonej przez rządzącą od 2010 r. konserwatywną partię Fidesz. Jej przywódca Viktor Orbán po przygniatającym zwycięstwie cztery lata temu odziedziczył kraj zrujnowany przez socjalistów.
Deficyt budżetowy eksplodował, w 2009 r. PKB obniżył się o prawie 7 proc., a do tego setki tysięcy Węgrów spłacających kredyty hipoteczne, zaciągnięte we frankach szwajcarskich, ledwo wiązały koniec z końcem. Orbán obiecał przykładnie ukarać sektor bankowy za wszystkie grzechy, a równocześnie zmusić go do ratowania państwowej kasy. Jego długoterminowe cele okazały się jeszcze bardziej ambitne.
Kontrowersyjny premier Węgier postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję do przeorania węgierskiego sektora bankowego, a dokładniej do wzmocnienia lokalnych instytucji i pozbycia się przynajmniej niektórych zagranicznych grup finansowych. Cel ten realizuje krok po kroku, a wspiera go ta część społeczeństwa, która ponownie w tym roku głosowała na Fidesz. Banki na Węgrzech nie mogą teraz liczyć na litość, bo płacą za swoje decyzje sprzed kryzysu.
Na pierwszy rzut oka podstawowy problem w sektorze bankowym Polski i Węgier wygląda podobnie. To imponująca liczba kredytów hipotecznych udzielonych przed kryzysem w walutach obcych, głównie we frankach szwajcarskich. Potem w obu krajach przyszło gwałtowne osłabienie złotego i forinta, a to spowodowało nagły wzrost miesięcznych rat płaconych przez kredytobiorców. Jednak węgierska sytuacja przynajmniej z dwóch powodów okazała się dużo gorsza od polskiej.