Rynek

ZUS nie mus

Polacy się bogacą, państwo biednieje

Nasze państwo nie radzi sobie z faktem, że im kto w Polsce ma więcej, tym na państwo świadczy mniej. Nasze państwo nie radzi sobie z faktem, że im kto w Polsce ma więcej, tym na państwo świadczy mniej. Lev Dolgachov / PantherMedia
Kiedy gospodarka się rozwija, a ludzie zarabiają lepiej, do ZUS powinno wpływać coraz więcej pieniędzy. A nie wpływa. Różnica między tym, co być powinno, a co jest, staje się alarmująca.
Statystyczny Kowalski majątku nie szacuje, bo najczęściej go nie ma. Liczy więc co najwyżej zarobki, ewentualnie długi.Anthony Bradshaw/Getty Images Statystyczny Kowalski majątku nie szacuje, bo najczęściej go nie ma. Liczy więc co najwyżej zarobki, ewentualnie długi.

Do ZUS powinno w pierwszym półroczu 2014 r. wpłynąć o 3 mld zł więcej, a wpłynęło o 300 mln mniej niż rok wcześniej. Po raz pierwszy od sześciu lat krzywa wpłat idzie w dół. Deficyt ZUS pokrywany jest co prawda przez budżet państwa, ale obie najważniejsze kasy kraju świecą dziurami. Dziura w budżecie w tym roku wyniesie ok. 50 mld zł, dziura w systemie emerytalnym (łącznie z KRUS i mundurowym) – tyle samo.

Całe państwo w swym budżecie ma w tym roku do wydania 277 mld zł. A ZUS na emerytury i renty wydać musi niewiele mniej, bo prawie 200 mld zł. Jak to możliwe, że z rozwijającej się gospodarki zusowski budżet nie odnosi żadnych pożytków? Co się dzieje z tymi pieniędzmi? Przecież wskaźniki nie kłamią. PKB w pierwszym półroczu wzrósł o 3,3 proc., średnie zarobki o 4,1 proc. Stopa bezrobocia zmalała z 12 do 11,7 proc. Dzięki temu cała suma wypłaconych wynagrodzeń wzrosła nawet o 4,6 proc. A składek wpłynęło mniej. Więc nowy rząd i nowa pani premier muszą dokładnie prześledzić, gdzie i dlaczego wyciekło. Pomożemy.

Bogaci nie płacą

Na początek trochę populizmu. Największymi beneficjentami rozwijającej się gospodarki są najbogatsi biznesmeni. W ciągu ostatnich pięciu lat majątek stu najbogatszych Polaków powiększył się ponaddwuipółkrotnie. W tym samym czasie zarobki statystycznego Kowalskiego wzrosły o 25 proc. Majątek czołówki rankingu najbogatszych (według „Forbesa”) w 2009 r. wart był 38,6 mld zł. W tegorocznej edycji zasoby setki najbogatszych zwiększyły się do 100,8 mld zł.

Statystyczny Kowalski majątku nie szacuje, bo najczęściej go nie ma. Liczy więc co najwyżej zarobki, ewentualnie długi. W 2009 r. średnia krajowa płaca wynosiła 3,1 tys. zł, obecnie 3895 zł. Też się bogaciliśmy, tyle że wolniej niż bogaci. I nie wszyscy, gdyż 60 proc. pracujących rodaków o średniej płacy może tylko marzyć. Pracodawcy tłumaczą, że nie mogą płacić lepiej, bo przestaniemy być konkurencyjni.

Po co więc zaglądać najbogatszym do portfela? Przecież w kapitalizmie nie do pomyślenia jest, byśmy zarabiali „po równo”. A jednak jest po co.

Nasze państwo nie radzi sobie z faktem, że im kto w Polsce ma więcej, tym na państwo świadczy mniej. Solidaryzm społeczny popierają tylko biedni, bogaci się nie poczuwają, uważają, że to problem państwa. Państwa, które w ten sposób staje się państwem biednych i średniaków.

Jedną z fundamentalnych wartości UE jest wolny przepływ kapitału. Polscy biznesmeni, którzy w gospodarce rynkowej dorobili się najszybciej, pierwsi z tego skorzystali. Wytransferowali swoje pieniądze do krajów bardziej podatkowo przyjaznych. Najbogatsi na całym świecie kombinują, jak nie płacić podatków. Nasz rząd nic na to nie poradzi, unikający fiskusa prawa nie łamią. W innych krajach rozwiązuje się ten problem przynajmniej częściowo, przez lokalne podatki majątkowe. Ktoś, kto ma okazałą rezydencję wartą wiele milionów złotych, płaci z tego tytułu podatek liczony od jej wartości. I to w kraju, w którym ta nieruchomość się znajduje. Przynajmniej tyle. Gdyby tak było u nas, najbogatszą gminą w kraju byłby Konstancin. Każdy, kto liczy się w biznesie, musi mieć tam swoją rezydencję. To nobilituje. Tymczasem Konstancin-Jeziorna w rankingu najbogatszych gmin w kraju zajmuje dopiero 9 pozycję. Czołówka polskiego biznesu, zgodnie z polskim prawem, podatek od nieruchomości płaci z metra. Maksymalnie – 74 gr za każdy metr kwadratowy. Tyle, ile właściciel wykupionego od gminy mieszkania kwaterunkowego na Pradze. Przeważnie zresztą płacą firmy, które owi biznesmeni kontrolują. Konstancińskie rezydencje zwykle są własnością firmową.

Dyskusje o wprowadzeniu podatku katastralnego (od wartości nieruchomości) zamarły, ponieważ Polacy bardzo się go boją. Słusznie, gdyż widzą, że największe koszty utrzymania naszego państwa ponoszą średniacy i ubodzy. Kataster mógłby najbardziej uderzyć po kieszeni rodziny będące właścicielami mieszkań. Najczęściej zadłużonych hipotecznie.

Średniacy kombinują

Najbogatszych fiskus nie dopadnie. Broni ich europejskie prawo, podatki od dochodów będą płacić tam, gdzie zechcą. Podobnie jak ich firmy, które także optymalizują się podatkowo na potęgę. Według danych Ministerstwa Finansów zyski firm za 2013 r. były o 8 proc. większe. Ale wpłacone przez nie podatki dochodowe (CIT) o 28 proc. niższe. Średni biznes też kombinuje.

Można powiedzieć, że tych superbogatych, którzy wynieśli się do rajów, nie jest znowu aż tak wielu. Ilu dokładnie? MF tego nie wie. Kilkuset? Kilka tysięcy? Pół biedy, gdyby problem dotyczył tylko krezusów. Ucieczka do raju opłaca się dopiero tym, których roczne dochody przekraczają pół miliona euro. Ale mniej zamożni, którzy jeszcze rozliczają się z krajowym fiskusem, składek na ZUS także nie płacą! Furtek, przez które można się wymknąć z obowiązkowego niby-systemu, jest wiele. Rzadko się zdarza, by właściciele firm byli jednocześnie ich prezesami. Prawie nigdy – by byli zatrudnieni na etacie. Wiadomo, że to oni kierują biznesem, ale najczęściej – z tylnego siedzenia. Jako szefowie rady nadzorczej. Jeśli jest to ich jedyne miejsce pracy, składek na ubezpieczenie społeczne płacić nie muszą. Bez względu na wysokość dochodów. W ostatnich miesiącach rząd próbował zarobki członków rad nadzorczych ozusować. Lobbing był tak silny, że pomysł odłożono.

 

Wielu właścicieli nie zasiada nawet w radach. Pieniądze biorą tylko z dywidend. Te również nie są ozusowane.

Z tej furtki nie mogą skorzystać samozatrudnieni, ich jednoosobowe firmy nie mają rad nadzorczych ani dywidend. Jednoosobowe firmy mogą być biedne, ale rośnie też liczba jednoosobowych milionerów. W ostatnich latach grono najbogatszych samozatrudnionych powiększyło się o 25 proc. Według nieoficjalnych jeszcze rozliczeń podatków za 2013 r. legalne dochody, przekraczające milion złotych, osiąga już prawie 15 tys. osób. ZUS ma z nich jednak niewiele więcej niż z osób pobierających ledwie pensję minimalną. Bogaci właściciele jednoosobowych firm korzystają z przywileju płacenia składek w takiej wysokości, jakby ich dochody wynosiły zaledwie 60 proc. średnich zarobków. Podatki też płacą niższe, zaledwie 19 proc.

Z tego samego przywileju korzystają przedsiębiorcy z firm, które zatrudniają pracowników. Dobrze kalkulują. Na liniowy przechodzą tylko wtedy, gdy im się to opłaci. Czyli wtedy, gdy ich roczne dochody przekraczają 85 tys. zł i – pozostając w zwykłym systemie PIT – musieliby płacić 32 proc. Takich osób jest już ponad 300 tys. Ich także ZUS traktuje ulgowo. Jak biedaków zarabiających miesięcznie 2 tys. zł brutto.

Wszystkie organizacje przedsiębiorców, a jest ich sporo, mają za złe kolejnym rządom brak odwagi w likwidowaniu przywilejów podatkowych i emerytalnych rolników, górników czy mundurowych. Słusznie. Ale w gronie sowicie uprzywilejowanych są także przedsiębiorcy. Nie ma powodów, żeby najlepiej zarabiający płacili na ZUS o wiele mniej niż ich pracownicy.

Biedni płacą coraz mniej

Od bogatych ZUS zawsze dostawał niewiele albo nic. Nie doszłoby więc do załamania wpływów do emerytalnej kasy, gdyby nie zawiedli także niezamożni. Oni też przestają płacić. Nie z własnej winy. Z raportu „Fikcja zatrudnienia w Polsce – propozycje wyjścia z impasu”, autorstwa Piotra Araka, Piotra Lewandowskiego i Piotra Żakowieckiego (pierwszy i ostatni z POLITYKI INSIGHT), wynika, że w 1998 r. na umowach potocznie nazywanych śmieciowymi zatrudnionych było zaledwie 4,7 proc. pracujących. Obecnie już prawie 27 proc.! Tempo zamiany etatów na tańsze formy zatrudnienia mamy najszybsze w Europie.

Dlaczego właśnie u nas? Przecież koszty pracy w Polsce wcale nie są najwyższe, wręcz należą do najniższych w UE. Warto zauważyć, że w Danii czy Finlandii, gdzie pracownikom płaci się dużo więcej niż w Polsce, umowy-zlecenia w sytuacji, gdy praca wygląda na stałą, są zabronione. U nas to powszechna praktyka. Nasi przedsiębiorcy kiepsko radzą sobie z wymyślaniem innowacyjnych produktów, nie bardzo umieją szukać oszczędności w poprawie organizacji pracy, ale liczyć potrafią.

Według autorów raportu w przypadku osób najgorzej uposażonych, zarabiających zaledwie 1600 zł miesięcznie, pracodawca zamieniając umowę stałą na śmieciową, zyskuje najwięcej. 177 zł w przypadku zlecenia, 235 zł przy umowie o dzieło (przy 20-proc. kosztach uzyskania przychodu) oraz aż 321 zł, gdy koszty uzyskania przychodu wynoszą 50 proc. Na umowach o dzieło są więc dzisiaj zatrudniani murarze, glazurnicy i hydraulicy. Wraz z wynagrodzeniem rosną zaoszczędzone sumy. We wszystkich przypadkach trudno wykiwać fiskusa (chyba że właściciel idzie na całość i zatrudnia na czarno), legalnie natomiast oszczędza się na składkach ZUS. Częścią zaoszczędzonych pieniędzy można się nawet z pracownikami podzielić. Ale przy tylu bezrobotnych pracodawcy „oszczędnościami” dzielą się niechętnie. Wręcz odwrotnie. Według analiz OECD (z 2012 r.) średnia różnica w zarobkach, w zależności od typu umowy, sięga w UE od 15 do 40 proc. na niekorzyść pracownika. W Polsce – 30 proc. Dlatego ryzyko ubóstwa w grupie osób zatrudnionych na tych gorszych umowach jest trzykrotnie wyższe. O utracie przyszłych emerytur nie mówiąc. Przecież i tak niektórzy politycy twierdzą, że ZUS ich nie wypłaci. Jeśli tak dalej pójdzie, prognoza może się samospełnić. Jeśli polskie rodziny pod wpływem prorodzinnych polityków zdecydują się mieć więcej dzieci, to nawet szybciej. Jak się nic nie zmieni, to – gdy dorosną – będą także zatrudnione na śmieciówkach.

To nieprawda, że umowy czasowe są tylko czasowe. Według Eurostatu mniej niż 30 proc. Polaków, którzy start w zawodowe życie zaczynali od umowy terminowej, po roku uzyskało stałe zatrudnienie. Niecałe 50 proc. (w wieku 18–29 lat) doczekało się tego po trzech latach. Podobne wnioski płyną z lektury Diagnozy Społecznej. Ci, którzy w 2011 r. pracowali na kontraktach czasowych, w 2013 r. trzykrotnie częściej lądowali na bezrobociu. Ich zwalnia się w pierwszej kolejności, bo najłatwiej. Śmieciówki nie są poczekalnią, po której w końcu dostaje się normalną pracę, raczej marginesem życia, z którego można się już nie wydostać. Zwłaszcza że pracodawcy w pracowników, z którymi się nie wiążą na stałe, także nie inwestują.

Rząd Donalda Tuska zabrał się ostro za śmieciówki. I szybko odpuścił. Ugiął się pod zmasowanym lobbingiem organizacji pracodawców. Ze strachu, że ozusowanie zleceń i umów o dzieło może spowodować wzrost bezrobocia. Przedsiębiorcy zgodnym chórem protestowali bowiem przeciwko zmianom. Zapewniali w ankietach, że zwolnią ludzi albo będą im płacić pod stołem. W przyszłym roku śmieciówki nie zostaną więc obłożone składkami na ZUS. Do kasy wpłynie prawdopodobnie jeszcze mniej pieniędzy.

Wbrew swoim deklaracjom przeciwne uzdrowieniu sytuacji są także związki zawodowe. Samo ozusowanie śmieciowych umów przyczyny ich masowego stosowania nie usunie. Ona tkwi głębiej. Specjaliści od rynku pracy w diagnozie są zgodni. W Polsce panuje swoisty apartheid. Zatrudnionych na etatach chroni Kodeks pracy, gwarantujący im liczne przywileje, niemożliwe wręcz do utrzymania w coraz bardziej konkurencyjnej gospodarce. Na drugim biegunie są osoby pozbawione jakichkolwiek praw. Ten dualizm trzeba zlikwidować. Żeby jednak wszystkich traktować jednakowo, trzeba zmienić prawo pracy. Związkowcy pokazują jednak gest Kozakiewicza. I mamy klincz.

A ZUS biednieje.

Polityka 40.2014 (2978) z dnia 30.09.2014; Rynek; s. 35
Oryginalny tytuł tekstu: "ZUS nie mus"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną